Popołudnia są trudne. Moje popołudnia przynajmniej. Odkąd nie leżakuję po obiedzie. Czyli mniej więcej od skończenia przedszkola…
Człowiek zmęczony po pracy, wpada bez chwili przerwy na kolejną szychtę. Musi się odkleić od monitora i telefonu i uprawiać żywą konwersację z kimś kogo kręcą żelki, zjeżdżalnie, nutella i 'shoping caaars!’.
Dzisiaj też było trudno. Na oparach erergii dobrnęłam do przedszkola, gdzie Bru mi przypomniał, że obiecałam mu basen… Noszzz kurna, uciąć mi ten jęzor przy samej dupie, doprawdy. Trzeba było iść…
Kupiłam dziecku pierwsze nibybuty, japonki w sensie. Pech chciał, że nie znalazły uznania, co odkryliśmy dopiero w szatni. Wtedy też okazało się, że zapomniałam zabrać dla siebie basenowych butów. Brunon się drze, że na rączki i on tych butów nie założy, a ja, bosa, w obliczu wyzwania dotarcia z holu basenowego, gdzie oddaje się buty, do mokrej, zagrzybionej, obślizgłej szatni. No i co z tego, że czysto i sucho prawie wszędzie? W głowie alarm przeciwgrzybiczny.
No. To wbiłam swoje stopiszcza w rozmiarze 39 w klapersy Bru – rozmiar 24, dziecko na ręce, dmuchane krokodyle, piłki, rękawki, ręczniki i reszta w czwartą i ósmą rękę i dziarsko idę do szatni. A że kiedyś dużo na niewygodnych szpilkach chodziłam, to te mini klapersy robiły mi za szpilki bez obcasa i jakoś to poszło. Przy czym 'jakoś’ znaczy tyle, że się z tym wszystkim nie wyrżnęłam koncertowo, bo cała reszta to raczej szła w stronę 'byle jak’…
Potem tylko szybki prysznic i chlup do wody. Dumna z siebie byłam, że nawet wkurwa nie złapałam po takim początku 🙂
Pluskaliśmy się jak dwie słodkie rybki, jak Nemo i ta płaska bez pamięci, jak dzikie szczęśliwe delfiny 😉 Tylko ludzie coś na nas patrzyli… Myślałam, że to może scena z klapkami bije już rekordy popularności w sieci, ale jednak nie.
Pierwszą lampkę alarmową zapalił mi Bru, gdy spojrzał na mnie, złapał mi twarz mokrymi rączkami i zaczął się śmiać:
– Mama, mama, wariatka! Malowałaś farbami?
– Jasne! Przecież ciągle malujemy! Wczoraj malowaliśmy wieczorem, czerwone autka i zielone żabki.
– Mama czarna! Czarna misica!
– Misica? Pani Miś? Tak… Ale o misiach mówi się brunatne…
– Mama czarna!!! Misica, czarna misica!
A ludzie patrzyli…
Wyszliśmy wreszcie po 45min męczarni w namaczaniu i kilku small talkach. Zapłaciłam, kupiłam soczek, zapakowałam siedem mokrych toreb do auta, usiadłam, spojrzałam w lusterko i krzyknęłam.
Misica Pandzica…
Piękne 🙂 właśnie płacze ze śmiech w autobusie :* Miłego dnia Jolus.
nie ma selfi? 🙁 ja się tak nie bawię
Jola, takie rzeczy to tylko Tobie, słowo daję. Jesteś najlepsza