Bezrobocie może być fajne (w NL)

Wiecie, co było najgorsze w tym, że „straciłam” robotę (bo oficjalnie wcale mnie zwolniono przecież)?

Otóż tajming był nieoptymalny. I wcale nie chodzi mi o to, że to tylko kilka miesięcy po tym, jak mnie przenieśli do innego kraju i rozpoczełam życie expata. Nie. Firma poinformowała nas o tych grupowych zwolnieniach jakoś w połowie grudnia, przed świętami. I nawet nie tyle, że spieprzyli nam X-mas, ale całe to zamieszanie trwało dość długo, byliśmy w zawieszeniu, nie bardzo było wiadomo na jakich warunkach odejdziemy i kiedy. I jak nam wreszcie pozwolono nie przychodzić do pracy, to była połowa stycznia, czy coś. Kolejny miesiąc mieliły się oferty odejścia i jakoś w połowie lutego ludzie wreszcie wiedzieli na czym stoją. Czyli kilka bardzo chujowych miesięcy w najzimniejszym okresie roku. Wszyscy siedzieliśmy w domach oglądając (złośliwie!) konkurencyjnego Netflixa i czekając na wyrok. Naprawdę, to brzmi lekko, ale nawet mnie złapał dół…

Co ciekawe, tylko expaci przejęli się tą stratą pracy. Wszyscy Holendrzy, którzy byli w dziale, po pierwszym szoku, byli w zasadzie zadowoleni z takiego obrotu sprawy. Dostali roczne, albo i wyższe odprawy, pomoc w szukaniu następnej pracy, ofertę kursów doszkalających, czy opłacenia roku studiów, ale przede wszystkim, jak mówią, dostali szansę na zmianę swojego życia. Że teraz to oni przez rok skupią się na sobie, zaczną malować, podróżować, nauczą się języka fińskiego, zdobędą Kilimandżaro, albo objadą rowerem świat. A potem pomyślą. Łącznie z moim szefem, który może napisze książkę, a wcześniej może jeszcze skoczy na narty, bo w ciągu roku koniecznie musi znów zacząć zarabiać, gdyż sytuacja jest trudna, bo jego żona straciła pracę w tym samym czasie. SŁABO?

Ja zaczęłam wysyłać cv kilka dni po tym, jak wręczono mi papier z informacją, że firma ROZWAŻA likwidację mojego działu. Takie to drobniutkie różnice kulturowe, czy też systemowe 😉

No więc mi na bezrobociu, płatnym bezrobociu, było bardzo źle.

A potem przyszła wiosna. I nagle zaczęło się dziać.

Moja firma poinformowała mnie, że właśnie nominowali mnie do premii za rok 2018 (wypłacanej w 2019) z uwagi na moje osiągnięcia w 2018. Yhym… Biorąc pod uwagę, że chcą mnie zwolnić od końcówki 2017, brzmiało to dość egzotycznie, ale dobra, co się będę kłócić.

Następnie zostałam poinformowana, że wraz z początkiem roku przyznano mi podwyżkę. PODWYŻKĘ. Mimo, że jestem jakby na wylocie, nie? No ale mam to w kontrakcie, który przecież nadal jest w mocy. Podwyżka inflacyjna. Bez szału, ale żadna kasa piechotą nie chodzi… 🙂

W kolejnych mailach moja ukochana firma poinformowała mnie, że niestety z uwagi na reorganizację w firmie, roczne bonusy nie są tak tłuste, jak zwykle i jest im niezwykle przykro poinformować, że mój bonus roczny wynosi mniej niż mogłam się spodziewać, ale za to przeleją mi go wcześniej. o_O!
Dalej pisali, że moje holiday money, czyli bonusowe 8% rocznych zarobków, wypłacą mi zgodnie z planem w maju. (To mniej więcej dodatkowa pensja, dla tych, którzy nie kochają liczb.) Zachęcają mnie też do wykorzystywania dni urlopowych, gdyż niestety w moim przypadku nie będą mogli ich ode mnie „odkupić”, czyli wypłacić ekwiwalentu za niewykorzystany urlop po zakończeniu kontraktu. Branie urlopu w sytuacji, gdy jest się zwolnionym z obowiązku pracy brzmi dość egzotycznie, ale znów – kim ja jestem, żeby spierać się z tak działającym systemem? 😉

Długo nie czekałam i… jak na prawie bezrobotną przystało, zabookowałam sobie tygodniowe wakacje w Japonii 🙂 Bo odkąd byłam tam jesienią, jakieś 10 lat temu, powtarzałam, że bardzo chcę tam wrócić. A że kraj kwitnącej wiśni podobno najlepiej oglądać, gdy te wiśnie kwitną, to uznałam, że niczego lepszego na tę bezrobotną wiosnę nie wymyślę.

Wiosna też przywiała do mojego holenderskiego domu słońce i gości. A ludzi i słońca było mi wyjątkowo potrzeba. Prosecco o 11 rano na słonecznej plaży w gronie ludzi, którzy tak jak ja doceniają taki lajfstajl to było dokładnie to, czego potrzebowałam.

Samotna wiśniowo-różowa Japonia była drugą rzeczą, której baaardzo potrzebowałam. To było najlepsze, co mogłam dla siebie zrobić. Było absolutnie fantastycznie i przepięknie. Warte każdych pieniędzy, a po cenach w NL, w zasadzie czułam, że oszczędzam, bo jedzenie i picie było w knajpach tańsze, niż tutaj w supermarketach 😉 Zdjęcia se możecie pooglądać na moim insta: KLIKAMY.

Wróciłam, odespałam. Jedyne, czego brakowało mi w Japonii, to warzywa i ser (ha ha). Ale po świętach, w lodówce czekały na mnie polskie ogórki kiszone (Adam & Rafał – cmok, cmok!), twaróg i pasty warzywne (Magda & Arek <3). Wrócił też do mnie totalnie zblazowany, niestęskniony i nadal przecudnie zapasiony kot-dwóch-domów, czyli Kaspario (uściśki dla Agi & Jacka, #efektujolanty, czyli moich pierwszych do Holandii przesiedleńców 😉 ). Dobrze jest mieć takich super ludzi dookoła siebie. Dobrze, że już wiosna. Dobrze być w domu.

Bo mój dom jest już tutaj. I mimo, że nie wszystko idzie zgodnie z planem, mimo, że wysypało się wszystko, co mogło się wysypać (znowu!), to życie w NL śmiało mogę polecić każdemu. Naprawdę jest spokojniej, normalniej i lepiej. I jak to mówią, lepiej z mądrym zgubić, niż z głupim znaleźć. Straciłam pracę w NL, moja sytuacja jest dość niepewna, ale z uwagi na wszystko dookoła, wolę to, od etatu w PL.

 

7 komentarzy

  1. Tessa

    Amen;)
    Ja już też nie wyobrażam sobie powrotu:)
    Zakochałam się w holenderskich plażach i teraz kombinuje, kiedy się tam wybrać, ale w tym roku chyba nie damy rady, może w przyszłym na kwitniecie tulipanow;)

  2. no właśnie…
    Narzekam na Szwecję, ale powrotu do Polski nie umiem już sobie wyobrazić.
    Wolniej, z większym szacunkiem wszędzie, spokojniej, z poszanowaniem moich praw…A że czasem jestem postrzegana jako dziwadło ze Wschodu czyli niemal kosmita…Nazywali mnie gorzej, nie?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.