Biurokracja w NL

Jak przyjechałam do kraju serem i tulipanami płynącego, to oczywiście miałam masę formalności do załatwienia.

Zdobycie numeru BSN (odpowiednik naszego PESEL), jest dziecinnie proste, ale ponieważ o tym nie wiedziałam, przygotowałam się na walkę. I walczyłam dzielnie przez ponad miesiąc, tyle że z wiatrakami (nomen omen), bo BSN przysłano mi w ciągu dwóch dni… co przeoczyłam.

No ale było kilka innych momentów, gdzie musiałam się zmierzyć z holenderską biurokracją. Jak mówiłam holendrom, że muszę iść do banku, czy jakiegoś urzędu, to reagowali zupełnie tak samo, jak my w PL, gdy ktoś mówi, że musi coś załatwić w skarbówce. Poziom uwielbienia państwowych instytucji mamy bardzo podobny 😉

Tylko, że wszystko zależy od punktu widzenia. Wszystko.

Bo ja absolutnie uwielbiam holenderską biurokrację. Po pierwsze, jak już się ogarnęłam przy pomocy dobrych dusz, które przebyły piekło pierwszych kroków emigracji w NL, to okazało się, że niemal wszystko mogę załatwić zdalnie. A jeśli już naprawdę muszę iść do urzędu, to uwaga – nikt nie uważa, że to mój problem, że nie mówię po niderlandzku. Wiele druków, czy dokumentów jest przetłumaczonych, a jeśli nie, to urzędnicy chętnie pomagają. Nigdy nie spotkałam się z tekstem „proszę poprosić kogoś o pomoc i wrócić z wypełnionym formularzem”.

W tamtym roku, po zaledwie kilku miesiącach mieszkania w NL przysłano mi karty do głosowania. Nie pamiętam już co to za wybory były, pewnie jakieś samorządowe. Ale nadal. Miałam prawo głosu w sprawach, które mnie dotyczą. Kilka dni temu dostałam info o tym, że zbliżają się wybory do parlamentu EU i jako obywatelka Unii, mam prawo głosować w PL, albo w NL, jak mi wygodniej. Przysłali mi piękną instrukcję co mogę/powinnam w tej sprawie oraz koperty zwrotne, cała moja robota polega na podpisaniu i odesłaniu, bo przecież oni wszystko o mnie wiedzą, prawda? Gdzie mieszkam, numer dowodu, kolor oczu i przysługujące mi prawa, ulgi podatkowe, itd. I za każdym razem tak to tutaj działa. Jak naprawdę trzeba coś rączką podpisać, to potem wystarczy wsadzić do załączonej koperty i zrobione.

W ogóle dużo rzeczy jest łatwiejszych przez to, że państwo nie ukrywa, że wie o mnie różne rzeczy. Np. gdy mojego byłego zatrzymała policja (co samo w sobie jest dość niezwykłe i mi się nie dość że nigdy nie przytrafiło, to nigdy nie widziałam policji w trybie „łapiącym”), od razu wiedzieli, że jest ze mną połączony potomkiem, gdzie mieszkamy, czy oboje mamy równe prawa do dziecka i takie tam drobnostki 😉 Policja nie sprawdza, czy masz ubezpieczenie i czy płacisz podatki za samochód (bo są dodatkowe), bo to wszystko natychmiast jest widoczne po zeskanowaniu tablicy rejestracyjnej i prawa jazdy.

Inna sprawa, że jak tylko przekroczyłam magiczną granicę roku mieszkania w NL i pojechałam na lotnisko, od razu zatrzymała mnie policja, gdyż jakaś kamera dała znać najbliższemu patrolowi, że tam jestem i należy nałożyć na mnie karę za nieprzerejestrowanie auta na holenderskie numery w dozwolonym czasie. Wiem też, że kamery przy np. Ikea robią zdjęcia wszystkim wjeżdżającym samochodom i sprawdzają, które są prywatne, a które są zarejestrowane jako auta służbowe. Auta służbowe mają limit km, które mogą przejechać w trybie prywatnym, jak przekroczysz, to podatki wskakują na kolejny level. To brzmi strasznie z polskiego punktu widzenia, ale naprawdę ma sens i daje bardzo małe pole manewru dla wschodnioeuropejskiego podejścia, czyli kombinowania.

Ciekawie działają też mandaty w Holandii. Na początku, gdy moje auto jeździło jeszcze na polskich blachach, miałam z tym sporo radości, gdyż z polski może i wyjechałam na dobre, ale polski, a w zasadzie warszawski sposób jazdy ze mną pozostał, przynajmniej na trochę 😉 Także łapały mnie fotoradary, ale mandatów nie otrzymywałam i nie opłacałam gdyż wysyłali je gdzieś do PL, nie wiem w sumie dokąd, bo nie mam już żadnego polskiego adresu. ALE. Gdy próbowałam opuścić Holandię samolotem, zatrzymywano mnie na bramkach i na miejscu musiałam regulować np. 500EUR za mandaty, które rosły bo ich nie opłaciłam, bo o nich nie wiedziałam. Bez tego nie pozwoliliby mi wylecieć… Dużo radości 😉

Ale system nakładania kar na kierowców w NL działa znakomicie – w zasadzie nikt nie jeździ szybciej niż można. A nawet jeśli, to minimalnie… Dlaczego? Bo kary są bolesne i nie do obejścia. Za przekroczenie prędkości o 10km/h (jechałam 60 przy dozwolonych 5o), dostałam mandat wysokości 79 EUR i dwa tygodnie na jego uregulowanie. Tydzień po terminie mam do zapłacenia 114EUR, dwa tygodnie po terminie 219EUR. Ta informacja jest oczywiście zawarta w wezwaniu do zapłaty, wszystko jest jasne. Nie płacisz na czas – ROŚNIE. Nie wiem jaka jest ściągalność mandatów w NL, ale wydaje mi się, że ten system działa – kierowcy trzymają się przepisów.

Ale wiecie jaka jest największa różnica pomiędzy płaceniem kar i podatków w PL i NL? Przynajmniej dla mnie. Tutaj te podatki widać na ulicach i w portfelu (bo system zwrotów jest również mocno rozbudowany, chociaż Holendrzy tego nie widzą, gdyż patrzą od środka). Wolę zapłacić więcej, ale żeby działało. I działa. Myślę, że mój poziom wkurwu drastycznie się obniżył odkąd mieszkam w NL. A to jest naprawdę bezcenne. Święty spokój nie ma ceny.

4 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.