Drugi pierwszy raz

Pierwszy dzień w nowej-starej robocie. Masakra. Jestem zmęczona, jak koń po westernie, chociaż zupełnie nie mam powodów.

Moja szefowa nie mieszka w NL, tylko dwa razy w tygodniu dolatuje z Niemiec, w biurze więc raczej bywa, niż jest. Zapytałam, o której mam przyjść, żeby się spotkać i pogadać. 10.30. Dobrze, nie ma co się przemęczać pierwszego dnia…

Przyjechałam, zaparkowałam tam gdzie zwykle, karta wejściowa działa, telefon & laptop miałam, toalety i kuchnie obczajone, nawet egzamin praktyczny z obsługi kas samoobsługowych na stołówce i w sklepiku miałam zdany… 😉 Pozostało zacząć pracę. Tylko jaką?

Mój dział tym razem składa się z jednostek, nie ma zespołu. Każdy rozwija inny produkt, zazębiamy się developerskimi zasobami ludzkimi, toaletami i wspólną szefową.

Szefowa, tak jak się spodziewałam nauczona doświadczeniem, na 10.30 nie dotarła, nie byłyśmy nawet w kontakcie, nie miałam bladego pojęcia czy i kiedy się pojawi. No ale przecież nikt tu dzieci nie zatrudnia, a ja jestem full pro, więc sama sobie organizuję czas i zajęcia, nawet, a może zwłaszcza, pierwszego dnia. Tak. Zebrałam więc swój full pro tyłek i poszłam obczaić pokój do medytacji, pokibicowałam chłopakom grającym w piłkarzyki, pogadałam na czacie ze znajomymi korzystając z wygodnej sofy w morskim pokoju energetycznym (taki salon, tylko z dizejnarskimi meblami w stylu nadmorskim). Była 12 i nie pozostawało mi nic innego, jak wybrać się na lancz i dokonać wyboru pomiędzy stoiskiem włoskim, azjatyckim, kanapkowym, sałatkowym, albo zupczanym. A następnie podjąć decyzję, czy idę w wersję vege, rybną, czy mięsną, gdyż dawanie wyboru pracownikom jest ewidentnie misją mojej starej-nowej firmy.

Wyzwań nigdy dość, a szefowej nadal nie udało mi się spotkać. Poszłam więc z kolegą, który częściowo ma mi oddać swoje obowiązki (problem tkwi w tym, że nikt nie wie, która część podlega wymianie), na jakieś spotkanie. Bez znajomości tematu spotkania, jako dziewczyna z dużym kubkiem kawy, bo totalnie nic merytorycznego nie mogłam w to spotkanie wnieść, jako że nie znam swoich obowiązków… Bardzo to było pouczające, bo jeśli sądzicie, że międzynarodowe, ba – międzykontynentalne spotkania, których głównym punktem agendy jest „introduction” i które trwają 23 minuty (bo szukanie sali, kawa, korek do windy), nie mają prawa się odbyć, to się grubo mylicie.

Około 14-tej wpadłam na moją szefową. Podała mi rękę, zapytała 'jak tam?’ i stropiła się mówiąc, że w tym tygodniu w zasadzie nie ma dla mnie czasu, ale będzie mnie miała w pamięci i postara się wcisnąć mnie w swój kalendarz. Cała nasza interakcja trwała tak z 17 sekund.

O 15-tej chciałam już otwierać sobie żyły suchym serem. Ja pierdolę. Cierpliwość nie należy do moich mocnych stron… A z brakiem zajęć świetnie sobie radzę przy butelce Chardonnay, albo produkując piegi na plaży, a nie na openspejsie z dwoma wielkimi monitorami wyświetlającymi moje działania w internecie.

Poszłam więc na jeszcze jedno spotkanie. Nie byłam zaproszona, ale widziałam kilka znajomych twarzy, więc po prostu wlazłam do sali i udawałam niezmiernie zainteresowaną. Nawet notatkę zrobiłam, hahaha. Składała się z 9 punktów, wszystkie dało się sprowadzić do tego, że: x sprawdzi, czy coś w temacie y zostało zrobione i poinformuje o tym z. JEZU. No ale wszystko jest lepsze, niż bezcelowe siedzenie i patrzenie na nieprzychodzące maile.

A potem mnie olśniło. Przecież znam nazwę swojego stanowiska, mogę zrobić research. Zaczęłam czytać. Gdzieś tak w połowie internetu dotarłam do miejsca, gdzie jakaś pani przekonywała mnie, że aplikacja do biegania, która wkręca mnie, że gonią mnie zombie, to jest to, czego potrzebuję do szczęścia na ten sezon plażowy.

Otóż, droga pani, do szczęścia na plaży to ja potrzebuję prosecco i dobry rower, który przewiezie moje zapiaszczone i naprocentowane ciało do łóżka.

A właśnie – rower. Przywiozłam swój miejski z polski. Holendrzy mówią o nim, że jest „very hip” (bo wszystko jest hip w porównaniu z tymi 20-letnimi rzęchami, na których jeżdżą), ale rozmiarowo jakby dziecięcy… Hahaha, bo koła ma dopasowane do mojego wzrostu, a nie do lokalnych dryblasów. Ale chyba dorosłam, żeby sobie kupić drugi. W Holandii mówi się, że trzeba mieć przynajmniej tyle rowerów, ile ma się sypialni. Well, do pięciu raczej nie dobiję, ale trzeci, po moim polskim i brunonowym, mogę sobie fundnąć. Zwłaszcza, że nie za swoje. Gdyyyyyż, uwaga, jak się zezna, że używa się roweru do dojazdów do pracy (ja akurat nie, ale nikomu to nie przeszkadza, a wystarczy, że umiem jeździć i jest taka możliwość, że kiedyś przyjadę do biura rowerem), to państwo i firma raz na dwa lata zwraca kasę za zakup roweru. Jakoś ponad 700 eur. Rząd daje połowę, firma się dorzuca, a reszta jest potrącana z holiday money (czyli dodatkowej pensji na wakacje). Generalnie za półdarmo można mieć wypasiony sprzęt.

Także… na jutro wrzuciłam sobie w kalendarz 3-godzinny reserch na temat rowerów. No i czas najwyższy odwiedzić siłownię, nie? 😉

5 komentarzy

  1. Grazyna1

    Mysle ze na taka ” ciezka ” prace trzeba sobie zasluzyc 😉 i zycze milego pracowania. Bardzo sie ciesze ze wszystko ulozylo sie jak trzeba. Przesylam pozdrowienia.

  2. pierwsze dni w pracy zawsze takie są, że człek się pęta nie wiedząc co ze sobą zrobić.
    A tobie i tak lajtowo przeszło, bo miejsce już znasz a i imiona niektórych pewnie też…
    No i Szwedzi przy tych Holendrach to skąpiradła, oj skąpiradła…

  3. Krecia

    Jolindo, widzę, że zmieniłaś zdjęcie 🙂 Bardzo ładne, ale do starego miałam sentyment… Pozdrawiam i powodzenia życzę!

  4. Tessa

    Nic tak nie meczy, jak nicnierobienie w pracy;)
    Tymi holenderskimi rzechami bylismy zachwyceni;)
    Maz stwierdzil, jak mowilas, ze chcesz holenderski, miejski rower, to trzeba bylo od razu mowic, ze taki;) A nie to blsyszczace cacko, jakie kupilismy;)

  5. Poduszka

    Super, że się z pracą ułożyło! Już się zastanawiałam czy nie przyjeżdżać Cię interwencyjnie niderlandzkiego mie uczyć. Żebys chociaż kanapki mogła na Schipholu sprzedawać i nie musiała kibelków czyścić Pozdrawiam!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.