Pytacie w listach, jak znaleźć pracę zagranicą. SERIO. Pytacie. To znaczy są tacy, którzy zbierają się na odwagę i piszą do nieznajomej jolki, jak też udało jej się znaleźć pracę, która wspiera korzystanie z siłowni w godzinach pracy i która mierzy napięcie mięśni, żeby ustalić właściwą pozycję za biurkiem. Oraz jakieś siedemdziesiąt osób z moich znajomych pytało całkiem wprost jak to zrobić.
Jestem prawdopodobnie ostatnią osobą, która powinna odpowiadać na to pytanie. To znaczy, jak to zrobić dobrze. Wiem, jak ja to zrobiłam dwa razy i chętnie się z Wami podzielę moim doświadczeniem.
Po pierwsze LinkedIn. Trzeba mieć konto. I najlepiej profil po angielsku, to sporo ułatwia. Ja miałam po polsku, ale przecież możecie się uczyć na moich błędach, nie?
Jak już macie konto, to trzeba dokonać kilku życiowych decyzji. Jaki kraj, jaka branża, może nawet jaka firma. Im lepiej to sprecyzujecie, tym łatwiej będzie znaleźć TO ogłoszenie. Ja się zapisałam na kilka powiadomień ustawionych na słowa klucze. Chciałam NL, media, telco, internet. Szło bardzo dobrze, ale to było mocno za szeroko. Ofert było pierdyliard, aplikowałam i albo totalnie nic się nie działo, albo totalnie przegrywałam na polu „oczekiwania finansowe”, bo jak chcesz zajmować się czymś, w czym może zastąpić cię wiele innych osób, to zawsze znajdzie się ktoś tańszy. Plus, jeśli chcesz robić coś, co może zrobić ktoś lokalny, to żadna rozsądna firma nie będzie zatrudniać kogoś spoza swojego kraju, zwłaszcza jak tego kogoś nie ma nawet na miejscu. Za dużo kłopotu i czasu.
Więc skupiłam się na swoich „wyjątkowych” umiejętnościach. Czymś, co może mnie wyróżnić w morzu kandydatów. To może być jakiś unikatowy język, który znasz, projekt, który prowadziłeś, znajomość bardzo konkretnych systemów, mix wiedzy wyuczonej na studiach połączony z tym, co znasz z praktyki, itd. I nagle, moja „wada”, czyli to, że nie jestem lokaleską, stała się zaletą. Dorzuciłam do słów kluczy „polish”.
To jest takie proste, że mi zajęło kilka miesięcy, żeby na to wpaść. A zadziałało OD RAZU.
Okazuje się, że w małych Niderlandach jest kilkadziesiąt firm z mojej branży, które obsługują rynek polski. A lokalnie nie ma aż tak wielu Polaków, którzy ogarniają media/telco, chociażby w stopniu podstawowym. Nie mówiąc o połączeniu polish native z doświadczeniem managerskim i branżą. I nagle zaczęło się dziać, konkretnie.
I tak oto mój polski filtr wyrzucił mi ofertę w Najlepszej Firmie Świata 😉
Ale to nie jest ta pozycja, na której pracuję. Bo tutaj wkracza ten czepek, w którym to się niby urodziłam. Zaaplikowałam na ofertę, która wymagała znajomości polskiego, ale okazałam się mocno przekwalifikowana na tę pozycję. A że akurat poszukiwano również szefa tej osoby, czyli kogoś, kto będzie odpowiadał między innymi za Polskę, to zaproponowano mi tę pozycję. No długo się nie opierałam muszę powiedzieć 😉
To wszystko brzmi bardzo prosto i w zasadzie takie jest. Ale droga, która mnie tu doprowadziła, wcale nie była prosta. Raz prawie przyjęłam propozycję, bo mimo że finalnie nie bardzo mi pasowała, przeszłam kilkanaście etapów rekrutacji i byłam po prostu mega wymęczona. No ale z przyczyn ode mnie nie do końca zależnych, powiedziałam NIE. I dobrze, po kilka miesięcy później zaczęłam jeszcze raz i nie mogę sobie wyobrazić, że mogłabym trafić lepiej.
Co tam jeszcze. Aha, kompleksy. To po drugie.
Trzeba je sobie schować głęboko.
Ja na ten przykład, w związku z tym, że nie znałam lokalnego języka, czułam, że powinnam aplikować na pozycje trochę niższe od tego, co obecnie robiłam. No bo język, bo nowy kraj, bo lepiej nie przekombinować. To skutkowało tylko tym, że telefon nie dzwonił, a jak dzwonił, to często totalnie mijaliśmy się co do finansów.
Drugi kompleks – angielski. Nie pracowałam nigdy TYLKO po angielsku. W ostatnich kilku robotach, w zasadzie angielski nie był mi potrzebny. Więc lekko zardzewiał, wiadomo. No i? W mojej firmie 75% pracowników to ekspaci. Naprawdę, dopóki potrafisz przekazać swoje myśli mailem i wysłowić się na spotkaniu, twój akcent, czy znajomość idiomów, nie ma takiego znaczenia.
Po trzecie, APLIKUJ.
Nikt nigdy nie znalazł roboty, czy to w kraju, czy poza, bez aplikowania. No sorry. Ja wiem, że aplikowanie grozi tym, że ktoś do ciebie zadzwoni i czegoś będzie chciał i że nawet trzeba będzie się zmóżdżyć, żeby ustalić, ile potrzeba na życie w obcym kraju. No ale serio, jeśli myślisz o zaczęciu pracy poza PL, to będzie najmniejszy i pierwszy krok do celu. APLIKUJ. Jak zadzwonią i się zbłaźnisz? Trudno. Co z tego, to przecież tylko jakiś rekruter setki kilometrów od Ciebie. Ja odbyłam co najmniej kilka rozmów, gdzie nie zrozumiałam NIC z tego, co do mnie mówiono. I nie chodzi o to, że merytorycznie czegoś nie wiedziałam. Nie, gubili mnie zaraz po good morning, bo akcent, bo połączenie przez skype chujowe, bo zasięg nie ten. No i? Pociłam się jak mysz, żeby dobrnąć do końca rozmowy i czekałam, czy się odezwą. A przecież wystarczy, żeby odezwali się raz, nie?
Trzymam za Was kciuki, jeśli chcecie emigrować.
Da się. Nawet mnie się udało.
Jolko, dam twój tekst koleżance. Może jej coś pomoże
Bardzo dobry tekst, dodam.
Świetny tekst! I bardzo podobnie działa w wielu innych krajach. Np u mnie, w Kanadzie, bez Linkedin nawet nie podchodź. Serdeczności !