kupowanie szczęścia

generalnie każdy chyba lubi kupować.

może ta część związana z wydawaniem pieniędzy nie jest taka znów fajna, ale nabywanie różnych rzeczy może dać wiele przyjemności.

schłodzone prosecco w upalne popołudnie od przystojnego pana sprzedawcy.

nowe PIĘKNE buty, nawet jeśli nigdy ich nie założę.

walizka-jeździk, na widok której dziecko kwiczy z radości i z którą chce zasypiać.

kwiaty.

wygrzane w słońcu owoce na targu w azji.

bilety lotnicze.

prezenty dla innych.

ale są też zakupy mniej przyjemne.

ja ostatnio dwa razy płakałam ze złości przez proces zakupowy.

część pierwsza – transformers.

bycie matką popycha mnie w rejony rzeczywistości, w których wcale nie chciałam się znaleźć. otóż w świecie mojego dziecka zaistniały transformersy. straszność, brzydota i ogromny biznes oparty na bajkach.

przy jakiejś okazji obiecałam dziecku transformersa i zabrałam się do realizacji tego WYZWANIA. nic nie zwiastowało mojej klęski…

se myślicie, zupełnie jak ja do niedawna, co za problem – wchodzisz do sieci, sześć klików i za dwa dni masz, co potrzebujesz. do wyboru, do koloru.
no albo tradycyjnie – idziesz do sklepu z dzieckiem po mini figurkę, a wychodzisz z hulajnogą, centrum dowodzenia, kubkiem, grą i papierem toaletowym w transformersy. oraz programem lojalnościowym, w którym do gwiazdki zobowiązujesz się kupić wszystkie 348 figurek za jedyne 99,99zł każda.

więc jednak sieć.

a że nic o tych robotach nie wiem, to najpierw wywiad środowiskowy. obejrzałam z Bru dwa odcinki bajki. co ciekawe, nic mi to nie dało, bo w każdym z nich występowały totalnie inne roboty i mam wrażenie, że albo to inna seria była, albo dwie konkurencyjne firmy srają do tego samego transformersowego gniazda.

wtedy mi się przypomniało, że przecież młody ma w samochodzie płytę z transformersami, więc pewnie to są jego ulubione. włączyłam. siedzę w garażu w nocy. oglądam bajkę na tylnym siedzeniu auta. żałuję, że nie wzięłam wina… bo bajka po holendersku i moje usilne próby odgadnięcia imion spełzły na tym, że zapisałam coś w stylu: hassswwatattbooot (tylko bardziej sycząco), brbrbbee lub grbragee, itd. no psu w dupę z tym językiem, serio.
zrezygnowana, po dwóch dniach nieudlonych prób wybrania niespodziankowego robota, pytam młodego wprost:

– a który z transformersów jest najfajniejszy, zdzisławie?

– niebieski – odpowiada młody, a ja się cieszę, gdyż jeszcze nie wiem, że są co najmniej 4 niebieskie tranformujące gady.

wchodzę do sieci sądząc, że JUŻ mniej więcej wiem, czego chcę.

otóż dopiero wtedy uświadomiłam sobie, jak niezwykle skomplikowany proces przede mną…

gdyż transformersy mogą się ruszać, mieć broń, świecić oczami, transformować do robotów, ale nigdy wszystko na raz. oraz kosztują jakiś kurwa pierdylion, a przecież to tylko zabawka. nie lubię wydawać dużo na zabawki, bo wiadomo jaki jest ich los…

dobra, po kilku godzinach w sieci i zebraniu ogromnej ilości totalnie niepotrzebnej mi wiedzy (ja pierdolę), umęczona jak koń po westernie, wybieram COŚ, co w moim odczuciu jest najlepszą opcją. transformujący niebieski robot w średniej, ale totalnie nie rozsądnej cenie.

kupuję, płacę, paczkomat, done.

po dwóch dniach sms, że paczka czeka w paczkomacie.

tylko, że nie w tym, do którego zamawiałam.

bo ja wygodna jestem i ze sklepu w centrum zamówiłam sobie dostawę do fabryki. gdyż centrum mnie brzydzi i kijem nie ruszam.
no ale nie.
dostarczyli do paczkomatu w centrum centrum, na dworcu centralnym. 100m od sklepu, z którego nie chciało mi się odebrać.
więc wkurw. mega wkurw.
piszę tam do nich, że jakaś pomyłka, bo brzydzę się dzwonienia i jak absolutnie nie muszę, to nie dzwonię.
jest piątek 15, więc no heloł, powinni ogarnąć.
nie ogarniają.
jest sobota, przychodzi przypomnienie, że paczka czeka.
wkurwiona jak mokry kot, zabieram młodego i jedziemy na wyprawę do centrum. krążę dookoła dworca w poszukiwaniu wolnego miejsca do zaparkowania czołgu. po 6 kółkach się udaje i idziemy odebrać paczkę. młody już ze mnie wyciągnął info, że to coś dla niego swoimi tajnymi dziecięco-ubeckimi metodami przesłuchań, więc nie ma odwrotu.
pozostało znaleźć paczkomat. a że jestem dorosłą i doświadczoną przez życie kobietą, to się przygotowałam. sprawdziłam w sieci, gdzie dokładnie na dworcu centralnym znajduje się paczkomat, którego szukam. taki krok w dorosłość wykonałam. szpagat prawie. ha!
przy wejściu do hali dworca, od strony emilii plater.
no świetnie, stoi paczkomat, wszystko się zgadza.
tyle, że paczki wydać nie chce, mówi że nie ma mojego płaszcza i co mu zrobię.
próbuję 3 razy wymiotując przy tym siedmiokrotnie.
bo jakiś tępy chuj napluł na wyświetlacz maszyny. a to trzeba dotknąć palcem… co z tego że wcześniej wytarłam chusteczką. i że palec zdezynfekowałam i przez trzy minuty w żywym ogniu trzymałam. nadal patrzę na niego z obrzydzeniem…
a wszystko to, całe poświęcenie po nic. paczkomat się uparł i paczki oddać nie chce.
no ale mam telefon, internet, działam.
infolinia. tylko w siedemnastu krokach udaje mi się ustalić, że infolinia nie działa w weekendy, czy też działa, ale akuracik nie teraz, gdyż jest późno.
maila piszę. no ale nie odpowiadają natentychmiast, wiadomo…
idziemy do domu. po drodze muszę ocierać gorzkie łzy rozczarowania frytkami i myjnią. a muszę dodać, że kocham myć samochód w sobotę, gdy dokładnie milion innych warszawiaków wpada na ten pomysł…
docieramy do domu 18h później. ale to ma swoją dobrą stronę, bo centrum obsługi paczkomatów zdążyło zbadać sprawę i chętnie się do mojego pytania ustosunkuje, jeśli tylko podam 24 cyfrowy numer przesyłki, gdyż ten krótki, którym posługują się w smsie, to se mogę wsadzić…
otwieram nerwosol, podaję numer, czekam intensywnie z nóżki na nóżkę.
wreszcie udaje mi się dowiedzieć, że przecież wszystko w porządku. nr paczki i paczkomatu się zgadza i że zapraszają do odbioru.
miałam ochotę nasłać na ten pieprzony sklep buldożery, nie? ale to w poniedziałek, co sobie będę weekend psuć…
no ale w niedzielę dostaję przypomnienie od paczkomatu, że ma moją przesyłkę i jak zaraz nie ruszę dupy i jej nie odbiorę, to ją zeżre na amen i nigdy jej nie odzyskam. gdyż wyśle ją na wysypisko paczkowe gdzieś poza warszawę i bez kilofa i pękatej koperty niebieskiego transformersa nigdy nie zobaczę na oczy.
no to mówię, trudno. jadę jeszcze raz, może paczkomat był chwilowo zepsuty, czy kurna coś.
otóż nie był. nadal twierdzi, że nie ma mojej paczki.
bru zalewa się łzami i paznokcie łamie próbując się włamać do pierwszej lepszej skrytki.
menele dworcowi patrzą na nas z politowaniem. sama na siebie patrzę z politowaniem. cholerna dostawa transformersa mnie pokonała.
zrezygnowana, ciągnę Bru za nogę w stronę kafejki, bo tylko pączek może zmusić moje dziecko do ponownego zaakceptowania niewydania przez paczkomat prezentu.
i wtedy on.
żeby tylko duch święty.
więcej.
drugi paczkomat.
w odległości 10? no może 15m postawili dwa paczkomaty. oddzielone jakąś taką ścianką, że jak jesteś przy jednym, to drugiego nie widać.
wilki nie ludzie…

odbieram z sukcesem paczkę.
ale że nie spodziewałam się pudełka od zapałek, tylko czegoś wartego tych 80zł, to troszkę mi się kolanka ugięły… wysłali mi coś innego, na bank. KURWA.
otwieram kopertę tak nerwowo, że robi się z niej konfetti. wściekły pies by tego lepiej nie pożarł.
wypada zabawka.
mikro zabawka.
zabawkowa zabawka. dla zabawkowego chłopca może.
chce mi się wyć. naprawdę. bo już wiem, że nie mam co reklamować, gdyż oczywiście wymiarów zabawki nie było na stronie, więc mogła mieć zarówno dwa metry, jak i 2cm…
daję Bru jego prezent niespodziankę starając się go dobrze do niego nastroić, mimo mikroskopijnych rozmiarów.
Bru patrzy i natychmiast życzy sobie transformacji robocika do postaci samochodu.
no spoko.
zajmuje mi to tak długo, że moim zaparkowanym pod dworcem wozem zaczyna się interesować policja. że niby nie wolno koczować w tych okolicach…
wreszcie przy pomocy policjanta i przypadkowo spotkanego konstruktora statków kosmicznych udaje mi się zrobić z tego niebieskiego miliona plastikowych części samochód.
oddaję go Bru. dumna i zmęczona.
– ale fajnie! mamo, jeszcze raz!!!!

wyciągam z torebki niedojedzoną kanapkę, lusterko, wodę, klucze i wreszcie znajduję rewolwer. strzelam sobie w głowę i skracam swe doczesne męki…

no.
transformers stał się ulubioną zabawką Bru.
bo taki malutki i można go do kieszonki schować…
czyli było warto.

część druga – okulary.
w skrócie 😉
12 wizyt w salonie. dwa-kurwa-naście.
a finalnie mam te same okulary z identycznymi szkłami. wymieniłam tylko porysowane soczewki na nowe soczewki. jestem przeszczęśliwa.
środek opowieści tylko dla hardfanów przy winie 😉
i teraz uwaga, po tym przydługim wstępie, refleksja.
może właśnie tak się kupuje, osiąga szczęście?

w mękobólach? pod cholerną górę? w 485 krokach. w siedemnastu podejściach?

6 komentarzy

  1. Pati

    Kiedyś zamówiłam zestaw śrubokrętów dla Artura, okazało się, że paczka jest troszkę większa niż szafka paczkomatowa, żeby ją wyjąć musiała się zaprzeć o automat nogą i ciągnąć dwoma rękami, aż w końcu udało mi się ją wyrwać, obiecałam sobie że już nigdy więcej żadnych paczkomatów.

    Uwielbiam Transformersy 🙂

  2. Joa

    Tak sugestywnie opisalas, że najpierw zmeczylam się tym odbieraniem, a potem prawie popłakałam, że transformers malutki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.