Moje dziecko płci męskiej z jakiegoś powodu jest bardzo towarzyskie. No zupełnie nie wiem po kim to ma 😉 Na początku bardzo się z tego cieszyłam, ale teraz zaczyna mnie to zwyczajnie wkurzać… 😉
Jak się przeprowadziłam do Holandii, to oczywiście obawiałam się utraty kontaktów ze znajomymi i tego, że będziemy we dwoje z Bru siedzieć w domu i naszą jedyną rozrywką będzie podziwianie, jak nasz czarny kocur chrapie, oglądanie zawodów w toczeniu krążków sera, albo ostatecznie nauka wymowy słowa „gezellig” (czyt. heh-SELL-ick + dużo warkotu w gardle), które to słowo jest określeniem na miłą atmosferę w otoczeniu przyjaciół, których nie będziemy mieć. Gezellig to jest bardzo ważne słowo w NL, ale bardzo trudno je przetłumaczyć na polski. Coś jak angielskie „cozy”, czy modne duńskie „hygge”.
No ale nie. Szybko się okazało, że pomimo naszych egzotycznych, polskich korzeni, nasz dom jest raczej pełny ludzi. Głónie dlatego, że zapraszałam w odwiedziny wszystkich. Rodzinę, przyjaciół, znajomych. Przyjeżdżali też znajomi znajomych, koledzy z pracy, przyjaciele z podstawówki, ludzie których znałam tylko z internetu. Pół Agory, pół Play’a i pół Warszawy tu było. Serio 😉 Brakowało tylko kolegów z wojska, ale to może dlatego, że w wojsku nie byłam.
Bo generalnie bardzo lubię towarzystwo i tymi wizytami chciałam nauczyć dziecko, jak się zachowywać wśród ludzi, zwłaszcza takich, których się widzi po raz pierwszy. Nie chciałam hodować pod dachem kogoś, kto nie będzie na nich otwarty. Nie chciałam pustego, wiecznie cichego domu, w którym wszystko jest tak jak sobie kilkuletni dyktator wymyśli, nie ma kolejek do łazienki, czy paśnika. Uznałam że bycie aspołecznym jedynakiem niczego w życiu mu nie ułatwi.
Goście moi, bardzo wyrozumiali ludzie, bawili się niezliczone razy w budowanie statków kosmicznych z LEGO, podziwianie kolekcji brokatowych misio-syrenek, rysowanie kotów-astronautów, konstruowanie labiryntów dla krabów na plaży, czy też piekli i dekorowali z nami pierniczki. Wszystko to za karę 😉 Niektórzy, i podejrzewam że to ci, co lubią sobie zapalić, polubili te proste czynności i odwiedzali nas kilkukrotnie 😉 Na przykład czytanie bajki o króliku, który zjada swoją kupę, ale tylko tę pierwszą (i absolutnie nigdy tej drugiej) jest bardzo zabawne nawet na trzeźwo, ale po joincie trudno przestać się śmiać i jest to uzależniające. Śmiech znaczy, bo w dyskusję, czy trawa uzależnia się nie wdaję.
No i chyba przesadziłam. Gdyż od jakiegoś czasu Bru po szkole zaprasza kolegów. Sam nigdy nigdzie nie chodzi, gdyż nie przegryzł jeszcze pępowiny i w domu z mamą jest najlepiej. Ale jeśli ten nasz 1:1 układ da się wzbogacić o kolegów, to w ogóle wspaniale. Tak więc koledzy. Nie że jeden, czy dwoje. Czworo. W porywach do sztuk sześciu. Jest to zmiana dość drastyczna. Ja, bru, kot, cisza i bzycząca mucha przy oknie versus cyrk na kółkach, chrupiąca chipsami podłoga, spadające z trzech pięter buty, golenie kota i anektowanie wszystkich koców i prześcieradeł na budowę fortów.
aaaAAAaaa… że tak powiem.
Jakiś czas temu usiłowałam używać mózgu do napisania czegoś, a Bru przybył ze szkoły w towarzystwie ławicy kolegów na rowerach. Żaden z nich oczywiście nie mówi po Polsku, więc bez większej krępacji, mówię do swojego pół niderlandzkiego & pół normalnego syna: – Bruuu, a nie mógłbyś dla odmiany przyprowadzić do domu jednego przyjaciela zamiast całej klasy? Na co Bru, z bardzo głębokim westchnieniem i niezwykłą powagą jak na 7-latka odpowiedział: – Mamuś. It’s gezellig with friends at huisje!*
No. I jak mam z tym walczyć? Jakieś sugestie?
Jedynym efektem naszej rozmowy jest fakt, że teraz cała klasa Bru mówi do mnie per Mamuś. Z jakiegoś powodu „Mamuś” głęboko zapada w niderlandzkie młode serca, pewnie brzmi dla nich bardzo „gezellig” 😉
*) Mamo, z przyjaciółmi w domku jest tak miło! – mix polskiego, angielskiego i niderlandzkiego. A „domek” to typowe niderlandzkie zdrobnienie, tutaj wszystko jest malutkie: piwko, ogródek, domek, kawka, kubeczek. I to dorośli tak mówią, nie dzieci. Kraj najwyższych ludzi na świecie, dla nich wszystko jest malutkie, może to dlatego…
misio – syrenki ❤️❤️❤️
A widzisz! Ostatnio widziałam miniaturkę Misio-Syrenki i pomyślałam o Tobie. Ale potem pomyślałam o lock-downie i że szybko nie przyjedziesz, więc Misio-Syrenka zostałaby wciągnięta w kolekcję Bru i nigdy byś jej nie dostał, więc nie kupiłam.
Co za rozczarowanie. Lockdown – srockdown. Lipiec kibluje w WWA ale sierpień albo wrzesień …
Dawaj znaki, ale od razu mówię, że w wakacje nie będzie łatwo :-/
Mamuś <3
No. Nie wiem skąd mu się to wzięło, ja go „mamuś” nie nauczyłam 🙂
Miałam tak samo. Tzn byłam jak Bru. Ale wyrosłam ♀️
Co to za znaczek się wkleił. Miał być inny. How rude!
Hahahahaha, ze znaczkiem, czy bez – mam nadzieje, ze z tego wyrosnie i tez zacznie bywac, a nie tylko goscic
o matko! zabiłabym potwora! nie może choć raz na tydzień iść do kolegi? najlepiej ze wszystkimi swoimi kolegami?
No nie przychodzi z kolegami codziennie, ale jak przychodzi, to stadnie mowi, ze jest popularny i nie umie z tym walczyc ;)
Po niemiecku jest gesellig, prawie tak samo, ale bez charkow;) Gie, to gie, ze tak powiem, tym razem bez podtekstow;)
A propos gie, musze te bajke o zajaczku koniecznie przeczytac, niekoniecznie na trzezwo:)
Jak tam sytuacja urlopowa wyglada, w miare normalnie? Niesmialo przymierzamy sie do przyjazdu w wasze rejony, ale jeszcze nie wiem, czy na koniec lipca, czy sierpnia.
A co do zdrobnien, to chyba juz pisalam, wiec powtorze;), ze moj maz sie od 4-letniego bratanka polskiego uczyl i tez sypie zdrobnieniami, a wzrost ma holenderski (ktorym z reszta z pochodzenia w 150 pokoleniu jest;)
Bajka o kupie królika jest naprawdę w porzo. Nie wiedziałam, że króliki żro własną kupę (ale tylko tę pierwszą), więc jest to pozycja wybitnie edukacyjna 😀 Hahaha…
Sytuacja urlopowa jest taka, że mamy najazd Niemców, bo macie do nas blisko, a pozostałe kierunki są jakby trudniejsze.
A zdrobnienia w wypadku Twojego męża są uzasadnione, ale w wypadku Holendrów już jakby mniej. Nie ogarniam dlaczego wszystko musi być malutkie, hahahaha 😀