Pańcia na wakacjach, czyli obóz kondycyjny

o namiocie Wam pisałam, to wiecie. zadawałam szyku rozstawiając go w trzy sekundy… jednakowoż cała reszta wakacji pod namiotem, była jakby mniej szykowna.

doświadczenie w biwakowaniu mam, wieloletnie. ale zdobywałam je w wieku wczesnoszkolnym. czyli jakieś 600 lat temu, zaraz po tym, gdy wyginęły mamuty. nie kupowałam wtedy butów i torebek za średnią krajową, nie woziłam dupska własnym samochodem, nie uważałam, że papier toaletowy i bieżąca woda są niezbędne w toalecie… byłam jolką w wersji 1.0.

troszku się od tamtego czasu zmieniłam. aczkolwiek, po doświadczeniach wiejsko-śląskich, jestem odpańciowiona już na maksa, a w szpilkach w zasadzie nie chodzę. z drugiej strony – w gumowcach też jakby nie.

wakacje pod namiotem… 

moi znajomi, którzy znają moje zamiłowanie do hobbystycznego narzekania i wygodnictwa, pukali się w czoło. że mi odwaliło. coś jak z tą wyprowadzką na wieś. że bez internetu, porcelany, eviana i kelnera donoszącego drinki, gdy tylko uniosę brew, to nie mogą być wakacje dla mnie.

no ale dziecko. że przecież kemping. że przygoda. że fun. że ja się tak wychowałam. że miliony holendrów, niemców i polaków na kempingach chorwacji nie mogą się mylić. że to musi być zajebiste, bo jeśli nie, to po co oni to robią…

otóż nie wiem po kiego grzyba oni to robią, ale dla mnie, to był po prostu obóz kondycyjny, a nie wakacje.

nie wiem, jak jest z Waszymi pęcherzami, ale w moim życiu, w moim świecie, jest tak, że jak mi się chce siku, to toaletę mam na max 30 kroków od siebie. no jakoś doniosę, nawet w razie awarii. a na pierwszym kempigu, na który trafiliśmy, toaleta była tak daleko od miejsca rozbicia namiotów, że słowo daję, rozważałam jeżdżenie do niej samochodem. gdyby tylko dało się gdzieś koło niej zaparkować, bo przecież namiotów było tylko kilka pierdyliardów… 

250m. serio. a Bru sam do toalety nie chodzi jeszcze. a często bywał noszony. a zgadnijcie jak mi się to podobało…

do plaży, na kempingu z dostępem do morza, mieliśmy tylko 1,5km! a dystans ten mnoży się razy 7, gdy tachasz dmuchanego krokodyla, kanapki, wodę, kółka do pływania, ręczniki, kremy, kapelusze, portfel i parasol. JAPIERDOLĘ. nigdy nie byłam tak umęczona… a weź o czymś zapomnij… 😀 władze kempingu zauważyły chyba, że no troszkę to wszystko trudne i uruchomiły pociąg (serio!!!) pomiędzy najbardziej odległymi zakątkami kempingu a plażą i sklepem. aaaAAAaaa…
kwestie lokalowe.

kupiłam se mały namiot. bo przecież jestem sama z dzieckiem. myślałam o jedynce, ale żeby było wygodniej, wzięłam dwójkę. kupiłam duży, porządny materac i wszystko miało być bosko.

namiot

na tym zdjęciu jest mój namiot.

a teraz spójrzcie raz jeszcze, bo na tym zdjęciu są trzy namioty i wśród nich jest też mój namiot. prawie go nie widać, bo stoi za dmuchaną różową sofą plażową.

tak, ta niebieska psia buda, to był mój dwuosobowy dom…

ale zdjęcie jest przekłamaniem rzeczywistości. nie widać na nim, że rogi namiotu są wywinięte ku górze. gdyż kupiłam materac dwuosobowy. do namiotu dwuosobowego. rozsądnie sprawdziwszy wcześniej wymiary namiotu. niesprawdziwszy, że podłoga namiotu nie jest prostokątem…

gdybyście chcieli wiedzieć, jak się tam mieściłam, to już tłumaczę. co wieczór kupowałam litr oleju, oblewałam się nim, a następnie z rozbiegu, wślizgiem dostawałam się do środka. pieczarę zamykali za mną przyjaciele dopychając materac nogą. niestety nie żartuję…

w namiocie mieściłam się (z trudem) ja, Sir Decybel oraz jego wierny giermek – DUŻY kurzajegostopa Misiu.

taaaaak, serdecznie polecam kempingi… element rozrywkowy jest taki, że Brunon nie mówił kemping, a parking. 'mamooo, a dzisiaj też śpimy na parkingu?’, 'chodźmy już do domu, na parking…’. a dookoła dużo polaków, czekałam na gest miłosierdzia i zaproszenie nas pod ich ortalionowe strzechy, ale jakoś się nie wydarzyło.

taaak, fan fan fan. zwłaszcza, jak dziecko dostaje 40 stopni gorączki. oh, cóż to był za fan. w słońcu +50, w cieniu 38. ale za to w samochodzie nawet 21, jak się zrobi kilka kółek po okolicy, więc jeździliśmy po zadupiach, bo obojgu było nam łatwiej w wygodnym wnętrzu czołgu niż w plenerze… 

no gorączka Bru to nie było to, o czym marzyłam w takich warunkach. zwłaszcza, że czopki przeciwgorączkowe w tej temperaturze miały konsystencję półpłynnego masła. zwizualizujcie aplikację. dziękuję. i know…

z innych plusów mniej dodatnich.

wszyscy niemcy, holendrzy i duńczycy mieli auta poprzykrywane pokrowcami. śmiałam się z tego dość kąśliwie, gdyż prezentuje się to umiarkowanie wytwornie i kojarzy mi się z foliowym pokrowcem na pilota. ale śmiałam się krótko, gdzieś tak do momentu, gdy odkryłam na własnym aucie kilka wielgachnych kleksów żywicy. nosz kurwa… czym się usuwa żywicę w polowych warunkach? żywica kojarzy mi się z czymś mega twardym, do uszczelniania, budowania. a nie, że myjnia na BP da jej radę… i znikąd pomocy. nawet, gdybym chciała poświęcić namiot, wystarczyłby tylko na dach, a co z maską i zadem? 🙁

liczyłam w głowie straty w dziesiątkach tysięcy. bo kto kupi ode mnie auto z takimi pamiątkami z wakacji na karoserii? kleksy nieusuwalnej żywicy z zatopionymi w niej igłami i mrówkami. fantastycznie kurwa, niskobudżetowy wyjazd, kurwa.

ostatniego dnia poszłam uregulować rachunek. i co? nadal fantastycznie. promocja za brak wody w naszej zonie, upust na nieletnie dziecko, rabat za zajęcie w trzy namioty jednej działki. sumarycznie? nie chcecie wiedzieć… ale takiego rachunku bym się spodziewała w 4-5* hotelu na mazurach, a przecież drinków i pornosów w płatnej tv nie zamawiałam…

a po wszystkim, jak już pożegnaliśmy się z morzem, rodziną i przyjaciółmi, jak odpaliłam nawigację i wpisałam kierunek: DOM, włączyła mi się lampka serwisowa silnika. wspaniale. sama z dzieckiem przez pół europy, reszta ekipy zostaje, wracam bez nich i wtedy właśnie TO. fanta-kurwa-stycznie. dodam, że samochód mam taki, że nikt go klejem i śliną nie naprawi, gdyż jedynie w renomowanych serwisach wiedzą, gdzie się zdejmuje obudowy do maskownic prawdziwych części tego pojazdu…

no ale pojechałam, bo co. ja nie pojadę? przecież jestem z tych twardych. po 6h jazdy lampka zrozumiała, że ze mną nie wygra i zgasła… jakoś nie tęskniłam.

12h później, po 4h w korkach na bramkach i granicy, po przygodach gastrycznych Bru, których Wam oszczędzę, znalazłam wreszcie hotel przy autostradzie, gdzie mieliśmy odpocząć przed dalszą drogą. obleśniacki na maksa. myślę, że za dorosłości nigdy w tak fatalnym miejscu nie spałam. ale pokój był duży, chyba 3, a może nawet i 5 osób by się tam przespało. była oczojebna zielna wykładzina, a z rzeczy jadalnych, w restauracji serwowano frytki… Brunon żarł je jak opętany, a ja zalewałam zmęczenie czeskim piwem.

następnego dnia dojechaliśmy cało i w jednym kawałku do domu. kot nas przywitał jednym miałknięciem: NO-KURWA-WRESZCIE-DAJ-JEŚĆ, po czym wyszedł trzaskając drzwiami.

a ja po rozpakowaniu walizek i zmyciu kurzu z podróży, zapytałam Bru, co mu się najbardziej z tych naszych wakacji podobało. czy to, że był z rodziną i koleżankami, czy może lokalne przysmaki, czy też spanie w namiocie, czy basen, czy morze, czy muszelki, zachody słońca, cykady, naleśniki na plaży, gwiazdy, przekraczanie granic, wodne place zabaw…?

nie.

najfajniesza była ostatnia noc. dlaczego? bo pokój był ładny i jadł w nim frytki…

krew w piach. słowo daję…

26 komentarzy

  1. Ewelina

    Najważniejsze, że dałaś radę 🙂 Twarda z Ciebie babka, a Bru będzie miał niesamowite wspomnienia mając taką Mamę.

    Ślę uściski,
    e.

  2. ilona721000

    Jesteś niezłomną pogromczynią wszelkich przeciwności losu – nawet kemping/parking Ci niestraszny 😀
    A za „ortalionowe strzechy” należy Ci się Pulitzer. Ewentualnie Nike 😛
    buziaki!

  3. annavongundk

    Prawdziwą Jolkę zaobserwować można tylko w ekstremalnych sytuacjach. Tak było i tu. I like… Jeden prawdziwy plus -nie zapomnisz prędko i wśród pierdyliarda wszystkich podróży ta, niewątpliwie, będzie w top 10 ekstremalnych… pomyśl, że zblazowani miliarderzy ze wschodu płacą za to, żeby się wyrwać z wakacyjnego marazmu – płacą za fakeowe porwanie itp. A Ty to miałaś za free…no prawie free 😉

  4. Ktosik

    Jolka – padłam ze śmiechu….namiot twój super!! „fanta-kurwa-stycznie” wszystko poprostu! Bruno będzie miał co opowiadać :))

  5. Jolanta

    Psia buda i frytki, wakacje marzenie!! Hahaha, usmialam sie po pachy, w pracy, na oczach wszystkich, ale co tam; I tak nie wiedza o co chodzi. Pozdrawiam, Jolka

    • Jolinda

      Tak sądzę… ale znając moją rybią pamięć, pewnie za rok zapomnę o minusach wyjazdu i dam się skusić kolejnemu obozowi integracyjnemu 😉

  6. MONIKA Ch.

    Jola uwielbiam Cię. Przyznaj się, Ty tak specjalnie wszystko z rozmysłem zaplanowałaś, żeby mieć o czym tak fanta-stycznie pisać :*

  7. Zitalianizowana

    :-)))) FRYTKI…super Bruno….pamietam jak za komuny rodzice po nieludzkiej gimnastyce zdolali zabrac nas na wakacje do Grecji….nie Partenon…nie Korynt….a rozek czekoladowy z lodowki typu Algida zostal moim wspomnieniem nr 1..ahahhahahahahahahhahah…4 osoby w duzym fiacie przez Rumunie do Grecji a na mnie najwieksze wrazenie zrobila ta kolorowa lodowka i to ze wszystkie typy lodow uwiecznione na ulotce byly dostepne i wygladaly dokladnie jak na zdjeciu…..zadne tam Bambino o podobne do kostki masla

    • Jolinda

      Ja z wielu wakacji w całej europie, pamiętam wyłącznie baseny i to, czy w danym miejscu były kolorowe rybki w morzu 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.