Miałam wczoraj spotkanie w Amsterdamie.
A bardzo się odmiastowiłam odkąd mieszkam w Holandii. Duże miasta mnie jakoś nie bawią i jeśli nie muszę, albo nie serwują darmowego wina, to zwykle się od spotkań w AMS wykręcam. No ale wczoraj musiałam pojechać „do miasta”. A że po wizycie w Amserdamie, miałam jeszcze zaplanowaną wycieczkę do Hagi, to wybrałam się na to miastowe spotkanie samochodem.
Pojechałam. Znalazłam parking, co nie jest takie oczywiste. Bardzo z siebie dumna, że dotarłam bezproblemowo na czas, udałam się na spotkanie. Samochód zostawiłam na dachu jakiegoś szklanego budynku, a spotkanie miałam dwa wieżowce dalej, więc naprawdę ok. Taaaak.
Już na recepcji odkryłam, że zapomniałam portfela. Jezu. Długie nazwiska, takie jak moje, powinny być kurza stopa zakazane w cywilizowanym świecie. A musiałam je literować kilka razy, bo do pokonania miałam kilka recepcjonistek. Samo to było już wystarczającym powodem do złapania wkurwu, ale prawdziwe atrakcje dopiero czaiły się za rogiem.
Otóż. Okazuje się, że wjechać na parking jest naprawdę dosyć łatwo, mimo że rampa była wielopiętrowa i kręta, a brak skrzydeł w moim czołgu zaczął mi delikatnie doskwierać. Wydostać się z parkingu bez portfela to już niestety inna bajka. Bo żeby wyjechać, trzeba oczywiście zapłacić. Tylko jak, jak nie mam czym.
Kurwa.
No mogłabym staranować bramki, wiadomo, ale akurat nie miałam przy sobie wódki, żeby zebrać się na odwagę.
Rozejrzałam się celem analizy sytuacji. Ostatnie piętro jakiegoś pustawego biurowca. Kilka samochodów zaparkowanych. Mrugająca latarnia. Zero ludzi. Wiatr. A ja w szpilkach i krótkiej kiecce… Ugh. Wspaniale.
Próbowałam zapłacić za parking apką i pewnie by się dało, gdybym jej użyła od samego początku, ale nie dało się nią zapłacić za istniejący już, pobrany bilet parkingowy. Fuck.
Stoję na tym parkingu, wiatr mi zadziera kiecę, rozwiewa włosy i podnosi ciśnienie. Przywiało do mnie pusty kubek po kawie i wtedy mnie olśniło. No przecież. Muszę zacząć żebrać! Hahahaha… Swoją bałałajkę akurat zostawiłam w domu, ale to nic, bo przecież ani śpiewać, ani grać i tak nie umiem. Tylko od kogo oczekiwać kasy, skoro na całym dachu jestem tylko ja, mrugająca latarnia i kilka porzuconych aut.
WTEM. Przyjechała jakaś kobita. Myślę sobie, że to wspaniale. Powiem jej co mi się przytrafiło i pomoże mi się wydostać z tej parkingowej pułapki. Niestety kobieta okazała się być matką. O chryste. Miała zdecydowanie gorszy dzień niż ja. Do jednego dziecka krzyczała „natychmiast przestań rzucać kamieniami w brata”, a do drugiego „przestań żreć kamienie, nie mam czasu chodzić z tobą po lekarzach, jak ostatnio!”. Zaczęła rozpakowywać samochód – wózek, hulajnoga, jakieś bambetle okołodzieciowe, kanapki, termos, gomółka sera, przytulanki. Nawet zaczęłam iść w jej stronę, ale gdy zobaczyłam szaleństwo w jej oczach, postanowiłam wycofać się na upatrzoną pozycję i pogodzić się z tym, że zostanę na tym dachu na zawsze.
I tak se patrzę na ten automat do opłat i na ten mój pusty żebraczy kubek i se kalkuluję ileż to osób będę musiała naciągnąć na datki, żeby uzbierać na opłatę parkingową. Aż nagle zobaczyłam PANA. Ale nie że Jezusa… Faceta po prostu. No ale ucieszyłam się bardziej niż z Jezusa. Nawet, gdyby chciał mi zaprezentować tę sztuczkę z zamianą wody w wino, to akuracik nie byłam w nastroju… Pan siedział sobie w samochodzie i jadł kanapkę! Ha!
Oczywiście postanowiłam natentychmiast opowiedzieć mu o moim marnym losie i namówić go do wzięcia udziału w projekcie „uwolnienie jolanty” 😉 IDĘ.
A im bliżej jestem, tym moja odwaga i pewność siebie topnieją. Gdyż pan okazał się siedzieć w vanie. Czarnym vanie z czarnymi szybami. Pan też był ciemnoskóry. W czarnej skórzanej kurtce. Całość czerni pięknie przełamał jednym dodatkiem – wielkim złotym łańcuchem, który pasował kolorystycznie do niektórych z jego zębów… 😉 Hahahaha… Jak już dotarłam do jego okna, to w zasadzie chciałam zapytać, czy mógłby mnie łaskawie porwać swoim vanem, gdyż jakby utknęłam, a nic nie jest gorsze dla jolanty niż tkwienie w bezruchu.
Pan się okazał super miły. Pewnie dlatego, że nie mówił po angielsku w zasadzie, a mój niderlandzki nie istnieje. Nie bardzo chyba ogarniał o co mi chodzi, ale wyciągnął z portfela 10 eur i mi je podał. Myślicie sobie, że to koniec przygody, prawda? Kasa jest, wydostanę się bez problemu. Ale nie. Gdyż w Holandii gotówka jest bardzo często bezużyteczna. Automat do płacenia przyjmował tylko lokalne karty płatnicze. Darowane 10 euro było miłym gestem, ale nie uwolniło mnie z parkingu. Jak to odkryłam, pobiegłam do pana raz jeszcze. Chciałam mu oddać kasę i poprosić, czy mógłby może zapłacić za mój bilet swoją kartą płatniczą. Podeszłam, pan otworzył okno, podałam mu banknot i tłumaczyłam o co mi chodzi. Pan zabrał banknot, rzucił go przez ramię na tylne siedzenie. Zamknął szybę i odjechał…
Hahahaha… A ja zostałam na tym cholernym dachu z nową wiedzą na temat parkometru – żebranie, nawet skuteczne, nie załatwi sprawy. Fantastycznie. Fanta-kurwa-stycznie.
Zaczęłam się zastanawiać, jak przetrwam tę srogą próbę zesłaną mi przez los. Spojrzałam na swoje buty – niejadalne. W torebce prócz telefonu miałam błyszczyk, trzy zapalniczki (a przecież nie palę!), plaster (na dupę chyba) i jakieś śmieci. Niczego jadalnego. Potem mi się przypomniało, że przecież czasami wożę kilkulatka w swoim samochodzie, więc śmierć głodowa nie jest mi straszna. Pod siedzeniami na bank znajdę przynajmniej 5 wyschniętych żelków, pół hamburgera i garść frytek. Spoko.
I nagle pojawił się on. ON. Cały na biało. Mimo, że przecież ubrany był w tradycyjny niderlandzki strój męski. Brązowe buty, granatowy garnitur i jasnoniebieską koszulę. Zestaw obowiązkowy. Zestaw świadczący o tym, że mój przeciwnik, to jest potencjalny wybawca, mówi po angielsku, gdyż zestaw obowiązkowy obowiązuje wszystkich holenderskich samców pracujących w biurach.
Prawie się popłakałam ze szczęścia. Mówię mu, cała przejęta i roztrzęsiona, że jest taka sprawa, że potrzebuję pomocy i czy mógłby mnie łaskawie uratować. W sekundeczkę obmyśliłam nawet plan. Miły pan zapłaci za mój bilet parkingowy, po czym wyśle mi Tikkie, ja mu natentychmiast przeleję kasiurkę ze swojego telefonu i po sprawie.
A Tikkie to taka apka do płatności pomiędzy znajomymi. Holendrzy uwielbiają się rozliczać. Za wszystko. Zapłaciłem za twoje jajko na stołówce? Zaraz po lanczu dostajesz wiadomość „Hey Jolanta, utworzyłem link do mikropłatności 10centów <<OPŁATA ZA JAJKO>>. Możesz zapłacić w ciągu dwóch tygodni używając tego linka.” Serio.
No więc widzę swojego rycerza w błękitnej zbroi, podbiegam rączym krokiem, tłumaczę sprawę i proponuję rozwiązanie. Pan płaci, ja zaraz oddaję kasę przez Tikkie.
I tak jak udało mi się dzisiaj spotkać PIERWSZĄ osobę w Holandii, która w zasadzie nie mówiła po angielsku, tak ten osobnik okazał się być chyba jedynym człowiekiem w całym tym płaskim kraju, który NIE UŻYWAŁ Tikkie. No jakie są szanse?!? Jakie?!?
No ale Jolanta nie poddaje się tak szybko. Mówię, że no ojej, w takim razie, czy mógłby może opłacić mój bilet i podać mi swój numer konta, to ja ciach ciach przeleję mu pieniądze ze swojego konta na jego oczach i nawet jeśli ich nie dostanie natychmiast, to będzie widział, że je przelałam. Albo, bo ja wiem, może podać mi swoje dane, to oddam mu tę kasę przelewem, gołębiem pocztowym, albo wyślę butelkę wina.
Im więcej rozwiązań wymyślałam, tym pan stawał się bardziej nieobecny. Mówię do niego, że chodzi tylko o 4 EUR, a w zasadzie nawet 3, bo znalazłam 1EUR zaplątane między żelkami i starymi biletami parkingowymi. I wyciągam z kieszeni tę jedną bidną monetę i kilka przyschniętych cukierków. Pan wybrał sobie niebieskiego żelka, który nie wyglądał na bardzo upiaszczonego, wsadził go sobie do paszczy, natychmiast wypluł i powiedział OK, pomogę ci.
Pobieranie apki trwało wieki, bo z jakiegoś powodu internet w komórce mojej ofiary w zasadzie nie działał. A jak działał, to się okazało, że pan ma znany mi skądinąd problem – brak miejsca w pamięci komórki, gdyż 7 ekranów zajęte było przez debilne gry dla dzieci. Więc musiał skasować kilka gier i usunąć pięć fascynujących filmów jak jego dziecko je arbuza – no boki zrywać, takie śmieszne były, bo oczywiście musiałam je wszystkie obejrzeć zanim uległy destrukcji.
Pan zainstalował apkę, podpiął do niej swoją kartę płatniczą, wpisał wszystkie dane, pobrał ode mnie mój numer telefonu, dodał mnie do kontaktów i wtedy wreszcie mógł mi wysłać link do płatności. Który opłaciłam oczywiście od razu ze swojego telefonu.
Cała operacja trwała dobre pół godziny, więc zdążyliśmy się trochę zakumplować. Ruben okazał się być fotografem i właśnie wracał z porannej sesji zdjęciowej. Na koniec bardzo mi podziękował, gdyż jak twierdzi – nauczył się dzięki mnie czegoś nowego.
Ja też się nauczyłam czegoś wartościowego i do Hagi pojechałam już pociągiem…
powiem tak: myszo – jeleń!
Misio-sarenka jest zazdrosna Adam!! 🙂
A spotkanie udane? to na które jechalas?
To w AMS raczej nie, ale w Hadze się poprawiłam. Mam nadzieję 😀
choć raz szwedzi mają lepsze…U nas się swisha/swishuje.
Apka na telefonie powiązana bankiem nr telefonu. I jak kumuś chcesz te 10kr za jajko oddać pytasz „masz swisha?” potem wyszukujesz nr telefonu w kontaktach lub wprawadzasz z palucha ów nr i gra i bucy…
Ale parkometry prawie wszędzie są na karty płatnicze. Lub na apki.
Oraz: Jolka! Bój się Boga! Nareszcie jesteś!
No tutaj też WSZYSCY mają Tikkie. Wszyscy, oprócz Rubena 😉
1. Podepnij kartę do telefonu i płać telefonem.
2. Załóż kartę Revolut – płatności między osobami robi się jak SMSem w kila sekund.
🙂
No. Albo nie zapominaj porftela, bo się przydaje w obcym kraju 😉
O matko! Na poczatku myslalam, ze zapomnialas w samochodzie i co za problem, no ale tak, dramat.
Ja ostatnio tez probowalam placic apka za usluge, a apka podlaczona byla do karty kredytowej, ktorej waznosc skoczyla sie z poczatkiem roku. Oczywiscie nie majac nowej przy sobie, bylo wesolo…
O masakra, to też byłaby dla mnie mega jazda… Współczuję! :-/
Hahaha!!! Takie rzeczy to tylko z Jolką 😀
No wreszcie coś nasmarowałaś! Już myślałam, że cię wiatr porwał albo jakiś wirus (tfu!) dopadł…
Złego licho nie bierze, czy jakoś tak.
Stay tuned, bo piszę nowy wpis! 🙂