Podróże kształcą, wiadomo. Mnie na przykład dokształciły w temacie – gdzie już nigdy nie jechać… 😉 A że ja to ja, to wszystkiego muszę się uczyć boleśnie praktyczną drogą, nie?
No ale od początku.
Sam proces decyzyjny zajął mi dłużej, znacznie dłużej niż jakakolwiek inna decyzja w życiu. Bo opcji jest oczywiście w cholerę dużo, ale połączenie wydawania pieniędzy na wyjazd z faktem, że wszystko sprowadza się do jedzenia frytek i moczenia dupy w basenie, nigdy nie wydaje mi się seksowne. Przez jakiś czas łudziłam się, że jeśli pojadę w ciepłe miejsce, to i wilk, znaczy Bru, będzie syty (od frytek) i owca, w sensie ja, będzie cała (nasączona winem i słońcem). Win-win. No ale nie. Bo na przykład wolałabym nie mieć zatarć z policją obyczajową w krajach arabskich, gdyż to się może łatwo wykrzaczyć. A dalsze ciepłe to daleko, drogo, długa podróż, a i tak skończyłoby się basenem i frytami 🙁 No i po dłuższej niemocy, gdy zaangażowałam dwóch stażystów do poszukiwania dla mnie najciekawszych ofert, udało mi się ustalić, że mam dwie opcje – zaszyć się w domu i urządzić tygodniowy maraton oglądania kreskówek, aaalbo podjąć próbę przetrwania ferii krokusowych (piękna nazwa, prawda?) poprzez zgrupowanie Bru z innymi nieletnimi. Tak się szczęśliwie złożyło, że moja siostra też dysponowała znudzonymi dziećmi, a że mieszka w Dublinie, to i kranik z Guinessem ma zainstalowany, co było elementem przeważającym.
Dobra, Dublin.
Nauczona poprzednim doświadczeniem, przygotowałam wszystkie niezbędne dokumenty. Akty urodzenia wszystkich żyjących członków rodziny, odciski kciuków, skany tęczówek, paszporty, dowody osobiste, pismo zezwalające na wywóz nieletniego poza NL podpisane przez mojego ex krwią i opieczętowane stemplem z sera, bo stemple z ziemniaków są dla biedoty z polski, hahahaha 😉 Uzbrojona po zęby w papierzyska, ruszyłam do ataku na Schiphol. Mój boże. Ostatni raz czułam się taką prymuską w drugiej klasie podstawówki, albo wtedy, gdy jako jedyna zdołałam przeczytać te wszystkie Boryny, Sienkiewicze i inne cegłopodobne lektury, które nikogo prócz mnie i polonistów nie bawiły. Pan celnik, czy kim tam jest ten człowiek w budce dopytujący mnie o moje relacje z Bru i moim ex, był pod wrażeniem. Najbardziej z zalaminowanego zaświadczenia na pełną tolerancję laktozy przez Bru, którą wzięłam ze sobą celem udowodnienia, że jest Holendrem 😉
Wszystko szło płynnie, dopóki nie trzeba było zadzwonić do ojca Bru celem potwierdzenia tej niewiarygodnej historii – polka wychowująca półholendra chce jechać do swojej siostry w Dublinie, a ojciec dziecka nie jest jej mężem, nie mieszkają nawet razem, a jednak wyraził zgodę na to szaleństwo 😉
Memo to self: następnym razem nie wybierać porannych lotów, gdyż siedem nieodebranych połączeń unosi brew pana od paszportów…
Dublin jest przepotworny. Moja druga wizyta tylko utwierdziła mnie w tym przekonaniu. To znaczy Irlandia jest piękna, jasne. Zielono, góry, morze, elfy i co tam jeszcze, ale pizga złem. Ciągle. I pada. I jest zimno. I kurde no… No nie jest to kraj do życia, przynajmniej dla mnie.
Postanowiłam być rozrywkową ciocią i zabrać dzieciaki do aquaparku. Moczenie tyłka, frytki, cola. Oraz zmęczenie potworów, żeby dorośli mogli w spokoju napić się wina. Taki chytry plan. Oczywiście nic nie poszło zgodnie z planem. Przede wszystkim dlatego, że UWAGA, w Irlandii jest JEDEN Aquapark na cały kraj. HAHAHAHAHA…. Jeden. A ferie to bardzo trudny okres dla rodziców na całym świecie, każdy jakoś walczy o przetrwanie. Więc kilka innych osób też postanowiło przyjechać do aquaparku. Tak z połowa populacji Dublina, co jest 1/4 populacji Irlandii 😉 O chryste. No ale czego się nie robi dla dzieci. I na prochach uspokająjących popitych winem… :)))
Wlazłam do tego przybytku szatana. W środku okazało się, że Bru jest za mały, żeby korzystać ze ślizgawek. Co naprawdę było zbawieniem, gdyż kolejki do każdej atrakcji oznaczały tkwienie 40min w kolejce po 3 min pisku. Irisze jakoś nie wpadli na to, że wpuszczenie wszystkich zainteresowanych może nie być najlepszym pomysłem. Dokształciłam się też przy okazji w temacie suszenia ludzi. Bo gdyż hitlerowcy budowali komory gazowe, a irlandczycy zbudowali sobie komory suszarniane. Rodzinne. Wchodzisz do czegoś wielkości bryczki i za dwa euro zaczyna napieprzać na ciebie gorące powietrze ze wszystkich możliwych stron. Boże… nawet moje włosy na rękach się napuszyły. Nie wiem co jest złego w ręcznikach, ale jak powtarzam – to jest po prostu dziki kraj 😉
Jakoś udało mi się doczołgać do daty wylotu. Lotnisko, kolejki, wkurw i pośpiech. A już na pierwszych bramkach kłopocik, moje bilety nie działają. Po energetycznej wymianie zdań zawierającej dużo machania rękami (oni naprawdę nie mówią po angielsku, a ja zresztą prawie też nie, co niczego nie ułatwiało), udało mi się ustalić, że bilety powrotne owszem mam, ale na dokładnie za miesiąc. KURWA. Nie wiem jak to się stało… komu jak komu, ale takie rzeczy mogą się przecież przytrafiać roztrzepanym, nieuważnym, nieogarniętym osobom, a nie mi, mistrzyni multitaskingu, która potyka się na schodach, bo rozproszyło ją żucie własnej gumy 😉
No dobra. Mleko się rozlało, a damage control to jest akurat coś, co dość dobrze ogarniam. Bo gdy inni tracą głowę i zachowują się nieprzewidywalnie w warunkach ekstremalnych, dla mnie jest to po prostu środa.
Olać wszystko, zdobyć nowe bilety, spieprzać z tego wygwizdowa.
Tyle, że biletów brak. No kurde. Nagle okazuje się, że Amsterdam jest super popularny i moooże będę mogła polecieć dnia następnego. Lub nie.
Bardziej jednak to lub.
Dnia następnego, pełna nadziei i wiary w to, że skoro zapłaciłam drugi raz i to wielokrotnie więcej za bilety powrotne, to tym razem uda się nam wrócić do domu, pojechałam na lotnisko 17h przed wyznaczoną datą startu, żeby być pewną, że zdążymy. To się bardzo ładnie spięło z tym, że lot był opóźniony o kilka godzin. Bo gdyż, nie wiem czy już wspominałam – w Irlandii wieje i nieirlandzkie samoloty miewają kłopociki, żeby odlecieć… JEZU.
No więc spędziłam jakieś 3 doby na lotnisku, a przynajmniej tak się czułam 😉
Ale to za chwilę. Bo wcześniej zostałam, a właściwie Bru, terrorystą. I nie chodzi o żebranie maślanym wzrokiem o wino, czy czekoladę.
Po niezaprzeczalnym sukcesie, gdy okazało się, że moje nowe bilety są wystawione na właściwy dzień, udaliśmy się do punktu kontroli. Metale, woda, kałasznikowy, dziurawe skarpetki i macanie staników. Wiadomo. Ale ja mam zawsze pecha. Jak kogoś wyrywkowo muszą rozebrać do majtek, żeby sprawdzić, czy nie przewozi bardzo niebezpiecznych substancji, to na bank padnie na mnie. Widać Bru odziedziczył również tę cechę po matce. No ja pierdolę…
Bru ma walizkę wóz-strażacki. Se na nim siada, robi io-io, ja ciągnę za rączkę, robię paszczą WRRRRUM i se tak popieprzamy po lotniskach wzbudzając ogólną wesołość. No i co tam Bru ma w swojej podręcznej walizce… no pluszaki, przekąski, jakieś mazaki, kamienie i inne skarby. Nie wnikam, bo to przecież jego osobiste rzeczy.
Błąd. Wielbłąd.
Oczywiście jego walizka nie przeszła testu antyterrorystycznego i wezwano nas na kontrolę. Myślałam, że chodzi o te 7kg kamieni uzbieranych na plaży. Ale nie. Na zdjęciach było widać piękne wałki dynamitu, plastiku, czy tam innych materiałów wybuchowych. Oraz narkotyki.
Tak. Myślisz, że wiesz wszystko o swoim 5-latku, bo przecież wcale nie tak dawno mieszkał jeszcze w twojej macicy, a tu proszę. Okazuje się, że wiedzie on całkiem nieznane ci życie przemytnika i terrorysty.
Z materiałami wybuchowymi poszło dość prosto. Po przepychankach słownych, po prostu otworzyłam te cholerne paluszki serowe i żeby udowodnić, że to nie żaden materiał wybuchowy, ale ser, po prostu je zjedliśmy. BOŻE. Wpieprzyłam dowód rzeczowy. Zły pomysł, bo to coś w smaku zdecydowanie bardziej przypominało plastik, niż ser.
Gorzej z narkotykami. Okazuje się, że małpka bru, którą nie pamiętam od kogo dostał (co nie przyspieszyło sprawy), zawierała w sobie woreczek. A w zasadzie kilka woreczków z jakimś czymś. Strażnicy zażyczyli sobie otworzyć małpkę. No kurwa, na oczach dziecka?!? 😉 Hahahaha… 🙂 Woreczki okazały się zawierać jakiś tam granulat, nic niezwykłego. A ja przy okazji dowiedziałam się, że pluszaki i kampery, to ulubiony sposób na przewożenie prochów. Nie wiem, jak mogłam żyć bez tej wiedzy. No a Bru miał chyba z 9 różnych pluszaków w tej swojej walizce… Naprawdę oczami wyobraźni widziałam już tę pluszową rzeź i tysiące euro wydanych na psychoterapie i leczenie traumy z dzieciństwa Bru 😉
A potem to już z górki. Opóźniony lot, bo wiatr i deszcz żab. Usterka techniczna samolotu, no przecież. W końcu wypuścili nas na płytę lotniska, ustawili w kolejce przed wejściem do samolotu i…. nic. Czekaliśmy na tym pieprzonym wietrze jakieś 1,5h, które w mojej głowie trwało dłużej niż którykolwiek z moich związków z mężczyzną 😉
Jak już weszliśmy, to się okazało, że miejscówki kupowane mamy nie obok siebie, bo kupowałam ostatnie dwa bilety na ten lot i dopiero wtedy Bru pokazał pełen wachlarz swoich umiejętności terrorystycznych. Ja pierdolę. Przez całe to zamieszanie z miejscami, kontrolą naszego sera i pluszaków, ktoś z ochrony uznał, że chciałby zobaczyć nasze dokumenty raz jeszcze. Proszę bardzo, mam tu cały segregator niezbędnych dokumentów… które mówią że mogłam za zgodą drugiego rodzica wywozić i wwozić dziecko do IE/NL. Tyle, że do wczoraj, czyli zgodnie z pierwotnym planem. Tłumaczenie, że przez nieuwagę kupiłam bilety na za miesiąc i wczoraj nie udało mi się powrócić na łono Holandii, w niczym nie pomogło… Więc, jak mi wytłumaczono, w zasadzie przewożę swoje dziecko nielegalnie. Czekałam na pytanie o kartę szczepień i wypis ze szpitala…. aaaAAAaaa…
Kurwa.
Jak już wróciłam do domu, zeskrobałam z siebie resztki doświadczeń z Irlandii, pytam gada, czy mu się podobało to nasze wracanie do domu z przygodami.
– No jasne. Frytki były dobre, a na lotnisku byłaś zajęta mamo, więc ja przeszedłem wszystkie poziomy tej nowej gry od taty. Musimy jeszcze kiedyś pojechać do Dublina!
Otóż nie. Ni chuja. To postanowione. NIGDY.
😀
A ja nudziłam się na Zanzibarze 😉
Hahaha… mogę pożyczać Bru, jeśli masz niedobór atrakcji na wakacjach 😉
Jolko, a jakby tatuś Holender wywoził dziecko z Holandii to nie wzbudza podejrzeń? I nie dzwonią do mamy Polki w Holadii w celu sprawdzenia czy zgodnie z prawem?
Nie ćwiczyliśmy tego w drugą stronę jeszcze. Po europie można w zasadzie bez żadnych dokumentów, nikt tego nie sprawdza. Ale jak się leci poza EU, albo poza Schengen, to sprawy nabierają rumieńców 😉
po prostu środa 🙂
U mnie stabilnie, zawsze środa 😉
No takie kolorowe życie to po prostu bajka, tęczowe jednorożce i fistaszki 😀
nie zapominaj o winie, arbuzie i śpiewie 😉