Otóż nadejszła wiekopomna chwila i Jolanta wybrała się do niderlandzkiego lekarza. WRESZCIE. Przez całe 15 miesiecy, czyli odkąd mieszkam w NL nie zachorowałam ani razu, młody też jakoś nie. Mimo biegania boso po ulicy, niezakładania butów, czapki, szalika i kalesonów 😉
Raz już próbowałam się umówić do ginekologa, nie? Wtedy w recepcji, bardzo głośno, pani wielce zdziwionym głosem dopytywała, czy coś ze mnie cieknie, skoro tak koniecznie chcę do gina. I jakoś nie udało się nam dogadać. Dziwne… 😉
Tym razem, profilaktycznie, nie wybrałam się umawiać wizyty osobiście, tylko zadzwoniłam. Spoko, obyło się bez pytań o wycieki. Poszłam. Pani ginekolog po siedmiu chrząknięciach oznajmiła mi, że jeśli jak twierdzę przyszłam na „przegląd”, to ona mnie zaprasza na wizytę za 4 lata. Bo gdyż, w NL takie przeglądy robi się raz na 5 lat, a przecież jestem tu dopiero pierwszy rok.
No ale się uparłam. Mówię, że bardzo bym sobie życzyła zrobić podstawowe badania, cytologię na ten przykład. Że jeśli jestem aktualnie chora, to za 4 lata nie przyjdę, gdyż mogę być martwa, a to jakby utrudnia umówienie wizyty. No spoko, dogadałyśmy się, że jednak zrobi mi te badania, ale że pewnie będę musiała sama za nie zapłacić, bo mój ubezpieczyciel raczej nie zechce pokryć kosztów takiego wyskokowego zachowania. Oczywiście nikt nie był w stanie poinformować mnie, ileż ah ileż taka przyjemność może mnie kosztować. Trudno, kto bogatej, upartej Polce zabroni 😉
Bo dla jasności – nie ma prywatnej służby zdrowia w NL, nie można se ot tak pójść do lekarza i zażyczyć dowolnych badań. Wszystko idzie przez lekarza rodzinnego, który kieruje do odpowiednich specjalistów.
No więc moja pierwsza wizyta u ginekologa. Po ustaleniu, że obawiam się o swoje życie i zdrowie o 4 lata za wcześnie, pani ginekolog przystąpiła do badania. Bardzo się cieszę, że miała w gabinecie przynajmniej małą leżankę i że nie musiałam kłaść się na jej biurku, bo to by było dość niezręczne jednak. Ale na fotel ginekologiczny niestety nie mogłam liczyć. Na to, że pani chociażby rzuci okiem lub dłonią na moje piersi, wykona jakiekolwiek usg, żeby sprawdzić, czy jajniki i inne macice mam zdrowe, nie było szans. Przede wszystkim dlatego, że w gabinecie nie było żadnego USG. Ręce były, ale widocznie mają prawo działać wyłącznie raz na 5 lat dla danej pacjentki…
Więc pani ginekolog pobrała wycinek tkanki mej do cytologii. Następnie zapakowała próbówkę do koperty bąbelkowej, nakleiła adres i wręczyła mojej przestraszonej osobie. Że mam to sobie sama wysłać do laboratorium. SERIO?!?
A gabinet? KAŻDY weterynarz, u którego byłam z którymkolwiek z moich sierściuchów, miał lepiej wyposażony gabinet, niż ten u niderlandzkiej pani ginekolog. A to nowa, więc miałam też nadzieję, że nowoczesna klinika. Nieprawdopodobne.
No powiem wam, że to było dość zaskakujące jednak. Ale nic to, wzięłam to jako lokalny folklor. Wsadziłam se kawałek jolki w kopercie do torby i poszłam szukać skrzynki pocztowej. Okazało się jednak, że poczta holenderska daleka jest od przeżywania swego renesansu i zamyka rzadziej używane skrzynki pocztowe. W moje części miasta nie było nawet pół skrzynki pocztowej… Wpadłam na genialny pomysł, żeby pojechać do punktu, gdzie zawsze wysyłam paczki (zwroty ciuchów kupionych online, paczek żywnościowych nie wysyłam, więc nie proście o śledzie i popcorn serowy ;). Punkt mieści się w supermarkecie budowlanym. Naprawdę było to dość ciekawe przeżycie. Stać w kolejce z budowlańcami, w większości polakami, żeby nadać pocztą kawałek siebie. No ale! Przecież to jest punkt paczkowy, LISTÓW kurwa mać NIE PRZYJMUJĄ. Niewiarygodne…
Byłam o krok od pojechania bezpośrednio do tego cholernego laboratorium i wepchnięcia tej koperty w paszczę, albo dupę pierwszej napotkanej osoby w fartuchu 😉 Ale potem sobie przypomniałam, że przecież moja frustracja nie jest zasługą nikogo z laboratorium…
Objechałam pół miasta i już 6 skrzynka okazała się być Działającą Skrzynką Pocztową. Mój boże. Jak ją zobaczyłam, to takie mną szczęście targnęło, iż postanowiłam zatrzymać się na typową „chwileczkę” w miejscu, gdzie nie powinnam stawać, czyli na miejscu dla inwalidów. No ale nawet nie planowałam wyłączać silnika, ani zamykać drzwi – wybiec, wrzucić, zapomnieć, odjechać. Gdy w podskokach wracałam do swojego auta, czekała przy nim dość niemiła pani, która poinformowała mnie, że jest policjantką. W cywilu, ale policjantką. ARGH. I czy ja wiem, że to miejsce dla inwalidów. No wiem. Zapytałam ją, czy wie, że ta oto skrzynka pocztowa jest najprawdopodobniej JEDYNĄ działającą skrzynką pocztową w całym mieście odkąd poczta postanowiła zredukować ich liczbę? Pani mówi, że nie wiedziała i że to cenna informacja i że dziękuje. Oraz, że skorzystanie z tej skrzynki będzie mnie kosztowało 380 euro, skoro postanowiłam zaparkować na miejscu dla inwalidów.
Powiedziałam jej, że to była sprawa życia lub śmierci (za mniej niż 4 lata) i że miałam w kopercie materiał biohazard i musiałam go pilnie nadać i jakoś mi się upiekło… A przynajmniej tak sądzę. Dowiem się przy kolejnej próbie opuszczenia kraju.
Bo nie wiem, czy pisałam, ale za każdym razem na lotnisku w NL, gdy próbuję gdzieś polecieć i skanuję swój paszport, światła przy moim stanowisku zaczynają wirować czerwienią i odzywa się cicha, ale jednak, syrena. Następnie miły pan policjant przychodzi i prowadzi mnie na bok celem wyjaśnienia zaistniałej sytuacji. Oj tak… Za pierwszym razem mało się nie posrałam w gacie, zwłaszcza że miałam do złapania samolot, za lot którym zapłaciłam boleśnie duuuużo.
Więc prowadzi mnie do takiego kantorka na zapleczu i ja tam czekam, a on sprawdza. I oczywiście za każdym razem odgrywam w głowie film „Terminal” i usiłuję sobie przypomnieć, jak Tom Hanks wybrnął z identycznej przecież sytuacji 😉
Po czym okazuje się, że to ZNÓW niezapłacone mandaty. I że jak zapłacę tu i teraz, to mogę iść. Płacę i idę.
Nie wiem, co by się stało, gdybym odmówiła zapłacenia, boję się sprawdzić. Ale to zawsze jest bolesna niespodzianka… Kilkaset euro – pyk – i nie ma. A wszystko przez to, że radary w NL są wybitnie podłe i nie mrygają. Gdyby mrygały, to bym może się w końcu nauczyła, gdzie są, albo przynajmniej wiedziała, że zrobiły mi zdjęcie i aktywnie mogłabym poszukać sposobu na uregulowanie mandatu. Bo mandaty są bardzo dotkliwe w NL, ale jeszcze bardziej dotkliwe jest niepłacenie ich na czas. Po miesiącu kara rośnie dwukrotnie, a potem, jeśli nie zapłacisz, domyślnie wyrażasz zgodę na oddanie nerki i rogówki oka 😉 Czy coś takiego.
Oczywiście wszystko przez to, że mam samochód na polskich numerach, a w Polsce nie mam adresu zameldowania, ani zamieszkania. Holandia wie o moim samochodzie, wie że jest mój, wie gdzie mieszkam, ale nadal to za mało, żeby spróbować mi wysłać mandat na mój lokalny adres zamieszkania. Nie rozumiem tego, ale nie rozumiem też, jak można kochać frikandel i na dwa posiłki w ciągu dnia jeść kanapkę z serem…
A próbę zarejestrowania auta w NL podjęłam oczywiście. Po tym, jak pani urzędniczka zapragnęła zobaczyć moją (starą) umowę o pracę z polski, (starą) umowę o najem z polski, akt notarialny posiadanych przeze mnie nieruchomości w polsce, itd., postanowiłam, że rejestracja auta może chwilkę poczekać…
Nooo… Ale przynajmniej nigdy nie jest nudno 🙂
Jolko, boga się bój…może ty przestań już tym samochodem jeździć bo to my będziemy ci musieli paczki wysyłać. A ja z lokalnych przysmaków mam dostęp do sustrominga, łososia na słodko i dżemu z kapusty. Więc tego…sama rozumiesz.
Co do opieki medycznej to znowu tak samo jest w Szwecji.
Może ty w Szwecji jesteś, hę?
Hahaha, no mooooże, w sumie co to za różnica 😉
Wiesz co Ci się dzisiaj należy zamiast kieliszka wina, wiesz, nie?
I to cały!!!
Cudownego wieczoru Moja Ty Dzielna Wojowniczko Holenderskiej Służby Zdrowia! :*
Weź, wsiadz na stałe rower;)
Jak mi się ta Holandia pod każdym innym względem podoba, to pod tym medycznym ni huhu, tu u nas w Niemcach;) darmowe badania co roku (z cytologia, której nie trzeba nosić w kopertowce wlacznie;), to samo dentysta i ogólny check , gdzie badają od tarczycy, przez wątrobie i woreczek zolciowy, aż do jelita grubego;) Aaale, co ja chciałam, Ty za uczciwą jesteś na ten świat (i Holandie;), ja się (mimo bardziej zaawansowanych świadczeń medycznych;) nauczyłam, że jak chce jakiegoś badania, to zaczynam grubo przesadzać i ściemniać. Nie powinnaś iść mówiąc, że to kontrolnie (skoro się nie da), tylko właśnie strasznie cis ci się tam dzieje;) Strzyka, kluje i boli. Po badaniu wyjdziesz na histeryczne, ale kto bogatej (i takiej chcacej pozostac) Polce zabroni;) I żadnych wyrzutów sumienia! Profilaktyka (i wczesne wykrycie choroby) zawsze jest tańsze niż późniejsze leczenie, także dla kasy chorych.
Znając moje zszargane nerwy po pracy we wspólnym korpo i brak cierpliwości wsadzałbym im na przemian „w paszczę, albo dupę” te mandaty i próbki do analizy… 😀
Kurde, no. Powiedziałabym wybierz rower, ale jesień i zima przed nami, więc nie chciałabym narażać Twojego zdrowia przy tak fatalnej opiece medycznej. Ja bym tam oszalała, bo wybuchowa jestem z natury. Już czytając Twój wpis dostałam wysypki. Życzę dużo zdrówka, dużo kasy i mało mandatów 🙂
Bardzo kocham ten Wasz kraj!
Może z daleka łatwiej 😉
Mam fajne badanie w pdf zapadalność na raka szyjki macicy vs umieralność na 100 000 kobiet.
PL – 7,2 / 12,3 (16 miejsce od konca w Europie, ponad połowa umiera)
NL – 1,5 / 5,4 (piąte miejsce od góry, 3/4 przeżywa )
Krajów 40.
Chyba możesz się nie martwić 😉
Tez o tym myslalam. Mozee jedzenie sera, albo frytek z majo uodparania na raka? 😉
Muszę sobie następnym razem zapas mayo przywieźć 😉
Jolindo, ja nie na temat i bez żadnego trybu, ale nurtuje mnie, co się stało z Prumą? Jeśli to zbyt niedyskretne pytanie, to przepraszam, po prostu nie odpowiadaj. Pozdrawiam serdecznie, Krecia
Prumiszka, z tego co wiem, ma sie dobrze i mieszka z moim ex. Pies ma jednego pana i to nie bylam ja 😉
Dzięki wielkie za zaspokojenie mojego wścibstwa 🙂 Pozdrawiam!
Jolindo, trochę Cię brakuje na tym blogu – więc jeśli chcesz i możesz, to skrobnij jakąś notkę co i jak u Ciebie. Pozdrawiam 🙂