Wielkanoc 2017 spędziłam w NL, mimo że to było kilka miesięcy przed tym, jak tu zamieszkałam. Przyjechałam do koleżanki, która twierdziła, że życie w Holandii nie chłoszcze. Oczywiście bilety kupiłam z wyprzedzeniem. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że moja-przyszła-ukochana-firma wyznaczyła mi interview w NL dokładnie dzień po tym, gdy miałam powrócić na ojczyzny łono z tego wielkanocnego wypadu. No ale dobra, co to dla mnie, wylądować o 20-tej na Okęciu, żeby o 6-tej rano znów polecieć do AMS 🙂 Powiecie, że było trzeba przebookować, albo zostać, ale logistycznie to nie było możliwe. Dziecko, polityka przewoźników że jeśli nie pojawię się na pierwszym odcinku lotu, to kasują rezerwację na powrót, itd. Trzeba było lewą ręką pod prawym kolanem drapać prawy łokieć. Czy coś.
Przyleciałam na rozmowy. Ta z moim przyszłym szefem polegała na tym, że pokazał mi najważniejsze punkty Campusu – stołówkę i siłownię, wypiliśmy razem kawę i doradził mi, gdzie powinnam szukać domu. Tak, to on polecił mi Haarlem za co będę mu dozgonnie wdzięczna 🙂 Potem miałam jeszcze kilka rozmów, z których żadna nie była merytoryczna. Szef wszystkich szefów, który właśnie zaparkował swojego jeta na lotnisku, bo przyleciał na spotkanie ze mną ze stanów, rozmawiał ze mną o wyższości kundelków i ludzi o korzeniach w mieszanych kulturach (jego półbokser i mój półholender, jego babka półpolka). Kolejna rozmowa z kolejnym ważnym panem dyrektorem była już przy lanczu i polegała na tym, że pan narzekał, że mój boże, dlaczego do lanczu nie serwują tutaj wina, jak w cywilizowanym świecie oraz, że parking podziemny (kilkaset miejsc) został w 50% przekształcony w parking dla samochodów elektrycznych (bo wszystkie służbowe są na prąd) i przez te kable, to się tam teraz nie da chodzić… I tak dalej.
Było to skrajnie inne przeżycie od tego, co do tej pory znałam, jako rozmowy kwalifikacyjne. Potem się okazało, że pracę dostałam w zasadzie już po pierwszej (i jedynej) video rozmowie, która trwała może z pół godziny, a ściągnęli mnie do NL, żeby mnie poznać i żeby każdy z decydentów mógł z czystym sumieniem kliknąć OK w wielokrokowym systemie akceptacji mojej kandydatury na to ważne stanowisko, he he. Tak ważne, że kilka miesięcy później postanowili je zlikwidować… 😉
No. Ale że życie zatacza kręgi, a to moje to już szczególnie, to po roku, dokładnie rok po tamtej rozmowie, po pełnej rocznej rundzie życiowego roller coastera, pojechałam do już-prawie-ex-mojej-ukochanej-firmy na ROZMOWĘ O PRACĘ.
I jak się nic przez ostatnich kilka miesięcy nie działo, tak teraz w dwa dni zadziało się wszystko i od poniedziałku zaczynam 🙂
Na początku bardzo się ucieszyłam, wiadomo. Nowy kontrakt, nowa pozycja, nowe rozdanie… Ale. Jak się nad tym głębiej zastanowiłam, to moja sytuacja życiowa właśnie się drastycznie pogorszyła. Booo, dla odmiany, będę musiała rzeczywiście pracować, żeby otrzymywać wynagrodzenie… 😉
Wychodzi na to, że moja-znów-ukochana-firma, zafundowała mi kilka miesięcy płatnych wakacji, a następnie wessała mnie do systemu, jakby nic nie zaszło. Kompa przecież mam, konto mailowe, kartę wstępu, ubezpieczenie i benefity, a w kontrakcie wystarczy zmienić nazwę stanowiska i datę. Biurka co prawda nie mam, bo teraz nikt nie ma własnego biurka, ale to nie przeszkadza aż tak bardzo, bo i tak połowę czasu spędzać przecież będę na stołówce i siłowni… 😉
I tak to się plecie. Szkoda tylko, że nie wiedziałam, jak się ta historia kończy… Ze świadomością, że jednak mam robotę, mogłabym może trochę inaczej spędzić ten czas.
Jolka ja Cię kocham za te Twoje przygody 😀
Teraz jest pewne, że na świecie są pewne trzy, a nie dwie rzeczy: śmierć, podatki i ZMIANY 😀
Jak tak dobrze jest w NL to może i ja się przeniosę skoro nawet zwalnianie pracowników im nie wychodzi? 😛
Jolka, ta historia się nie kończy….! 😉
„tak teraz w dwa dni zadziało się wszystko i od poniedziałku zaczynam”
Przeczytałam, parsknąwszy śmiechem jęknęłam „Jolka, na listość (tak listość) boską…”
No, świnie i bure chamy te Holendry…Mogły ci to powiedzieć w grudniu, no dobra w styczniu, żeby ci jednak za słodko w święta nie było, i teraz byś leniuchowała z czystym sumieniem i bez zgryzu…
A tak to masz czas tylko do poniedziałku.
Oj tam, oj tam, wizyta w Japonii odhaczona, więc znowu można brać życie za rogi. Powodzonka 🙂
To nic tylko leciec po ogorki i prosecco!
Najciekawsze still to come…wszak o Jolce mowa… 😉 keep walking! Kibicuję i współodczuwam (musi być, że mamy jakieś wspólne karmo-zwoje bo dużo analogii).