Dzisiaj jest taki czwartek, że pierwszą rzeczą, która obudziła mój mózg, było pytanie o to, co się ze mną działo przez ostatnie 15 lat. Streściłam je w 3 zdaniach. Gdybym miała opowiedzieć o ostatnim dniu, czy godzinie, to za cholerę nie potrafiłabym tego tak krótko zamknąć. A 15 lat, spoko. Czas i dystans to jednak prawdziwa magia…
I wiecie, ta znajoma, co to powróciwszy z przeszłości właśnie wdepnęła w moje obecne życie, ona też mi streściła swoje ostatnie lata. I pomiędzy kolejnymi zakrętami, gdzieś między wyłuszczeniem mi, czym się obecnie zawodowo zajmuje, a planami na przyszłość, wspomniała, że ukończyła… i trzymajcie się mocno krzeseł, kurs tresury kur.
Tak, tak. To prawda. Tresury kur kurs.
Wiem.
Teraz wielu z Was może powiedzieć, że dotarło do końca internetu, widziało już wszystko i może umierać. Ale wcale nie. Bo jeszcze nie widzieliście, jak kura Hogata, bezbłędnie wskazuje króla trefl. Wielokrotnie.
No więc dostałam ataku śmiechu i ogólnej wesołości, ale zaraz kaszlu, bom chora.
Temat po zgłębieniu, wcale nie jest aż taki zabawny. Kurę się tresuje nie dla samej kury. Nie chodzi o to, żeby po skończeniu kursu łatwiej znalazła pracę, poszła na uniwersytet z innymi kurami z „lepszych” rodzin, czy też, czego osobiście bardzo żałuję, żeby po ukończeniu kursu umiała przynosić korkociąg, albo chociaż znała się na pieprzu, zadając kłam popularnemu powiedzeniu.
Otóż, w tresurze kury, nie chodzi tyle o kurę, co o człowieka. Kura po tresurze trafia na emeryturę i wcale nie ląduje w rosole. Co sobie możecie zgłębić szczegółowo TUTAJ.
I, zaprawdę powiadam Wam, jest to niezwykła porcja niespodziewanej wiedzy, którą dzisiaj z rana przyjęłam. Moi fejsbukowi znajomi byli tak samo zafascynowani tematem, jak ja, więc dzielę się i z moimi czytaczami. Niechaj świat będzie mądrzejszy, ciekawszy i lepszy dla kur 🙂
W ogóle temat tresowanych kur jest mi dość bliski. Ojciec mój zawsze opowiadał, jak to z kurą jeździł rowerem i kura odprowadzała go na przystanek autobusowy, a po szkole razem wracali do domu. Babcia z dziadkiem kiwali głowami i się uśmiechali, ale oboje byli na silnych lekach, więc prawdy już chyba nigdy nie poznam 😉
A ja jako dziecko, też miałam kurę. A nawet dwie.
Babcia moja hodowała kury. No i jak się jest małą dziewczynką z wielką potrzebą kochania w sobie, to nie ma takiej mocy, która powstrzymałaby przed zakochaniem się w żółciutkich puchatych kurczaczkach. Wybrałyśmy z siostrą dwa kurczaczki, a babcia zgodziła się, żeby zostały naszymi przyjaciółmi. Trzymałyśmy je w domu, głaskałyśmy, zabijałyśmy im tłuste muchy na obiad i wygrzebywałyśmy z grządek babci dżdżownice na kolację. Nazwałyśmy je Tobiasz i Izaura. Każdy kto kojarzy ten serial, to bardzo współczuję, ale niestety jest bardzo stary 😉 Tobiasz i Izaura biegały za nami po podwórku, wspinały się na drzewa i grzebały w piachu. Z tej perspektywy, to w zasadzie niczym się nie różniły od kilkulatków. Prócz koloru.
Trochę później Tobiasz okazał się być kobietą, ale nadal go kochałyśmy. Musiałyśmy tylko trochę pozmieniać scenariusz serialu… 😉
Wakacje się skończyły, opuściłyśmy z siostrą wieś i nasze ukochane kury.
Po kilku tygodniach wróciłyśmy. Pobiegłyśmy do kurnika, bo czasy spania w domu Tobiasz i Izaura mieli bezpowrotnie za sobą. A Tobiasza i Izaury brak. BRAK.
Babcia pokazała nam kilka piórek, które po nich zostały. Że podły lis, albo jastrząb, że pod płotem tylko tyle znalazła. Że te kilka piór to wszystko, co pozostało po naszych przyjaciółkach. I zalewała się łzami.
A na obiad był wtedy rosół… !!! I pieczony kurczak, którego moja siostra zjadła siedem dokładek, gdyż wyjątkowo jej podpasował.
TAK. Zeżarłyśmy własnych przyjaciół, do czego babcia przyznała nam się wiele lat później, gdyż wcale nie nękały ją koszmary, ale zwijała się ze śmiechu za każdym razem, gdy przypominała jej się ta historia, a taki wewnętrzny samotny śmiech prowadzi do przepukliny, wiadomo…
Myślę, że miało to bardzo duży wpływ na fakt, że nie jadam mięsa. Bo wiecie, ja już zjadłam swoich przyjaciół. Tak jak ci ludzie, którzy rozbili się samolotem w wysokich górach, którzy przetrwali wyłącznie dlatego, że zjadali swoich zamrożonych kolegów. Ileż można…
Więc, żeby już nigdy nie zjeść swojego przyjaciela – psa, kota, krówki, czy innej małej świnko-kózki, nie jem mięsa. Ale też staram się nie przyjaźnić z krewetkami i małżami, nawet jak mnie bardzo proszą. Bo z owoców morza zrezygnować nie umiem.
Ko-ko-koooniec! 🙂
Przypomniałaś mi tym wpisem, jak to miałam ze 3 lata, różową bluzeczkę z kołnierzykiem, a kogut u dziadka wydziobał mi w obojczyku dziurę. Bliznę mam do dzisiaj. Dziadek powiedział, że w odwecie koguta mogę zjeść i zaprosił na rosół. Rodzice jednak mieli inne plany i na rosół nie dotarliśmy. Nie ma już śladu po płocie, na którym siedział kogut, i dziadka też już dawno nie ma. Został tylko wielki żal, że nie było mi dane zjeść oprawcy… To chyba boli niewiele mniej niż zjedzenie przyjaciela.
Ściskam!
e.
Straszne, gotowy scenariusz na dramat, a może i horror 😉
No, proszę, historia bardzo podobna do mojej! I ja miałam kurę u babci, która chodziła przy mnie, jak pies, siedziała na ławce obok mnie, witała o poranku itd. Na szczęście zjedli ją, kiedy mnie nie było (przyjeżdżałam tylko na wakacje). Ale do dziś (dziesiątki lat!!!) pamiętam tę kurkę i nadal jest mi jej strasznie żal i przykro, że najbliżsi, ukochani, a nie rozumieli, jaka dla mnie ważna była…
No właśnie. Dorośli to wilki 😉